Chorował biskup Łużański kilka zaledwie dni. To ksiądz Siecheń, wszedłszy pewnego ranka do sypialni, znalazł swego przełożonego jeszcze w łóżku i w strasznych bólach. Wezwany lekarz stwierdził skręt kiszek. Tylko natychmiastowy zabieg chirurgiczny mógł uratować chorego. Biskup zgodził się na operację, sprzeciwił się jednak, aby go usypiano. Czując, że dobiega końca życia, pragnął jedyną swoją własność – cierpienie – ofiarować za grzechy diecezjan i na intencję ich zbawienia. Były to niepowtarzalne chwile. Nie usłyszano z ust biskupa ani jednego słowa skargi, ani jednego jęku. Zdawał się spać, tak równy miał oddech i taką ciszę w zamkniętych powiekach. Tylko po twarzy bladej i zastygłej z bólu, lecz spokojnej, po ustach lekko poruszających się poznano, że się modlił. Nazajutrz okazała się konieczność powtórzenia operacji. Tym razem lekarze nie zgodzili się na zabieg bez narkozy, twierdząc, że nieunikniony przy bólu skurcz mięśni uniemożliwiłby pracę. Biskup nie protestował. Jednak po paru dniach nieprzerwanych męczarni zmarł. Ponieważ czuł, że może z wyczerpania zapadać w sen, prosił, aby go natychmiast budzono. „Nie chciałbym – mówił – przespać tej najpiękniejszej w życiu chrześcijanina chwili”. Do ostatniej chwili zachował przytomność i pogodę. Zebranych w pokoju księży i alumnów pouczał o obowiązkach pasterskich, dawał im rady i ostatnie wskazówki, prosił bardziej każdym słowem, niż upominał lub rozkazywał. Jednocześnie modlił się o zbawienie dusz sobie powierzonych. Obecni na głos odmawiali psalmy. Konający wyraźnie intonował pierwsze słowa, dalsze podejmował stłumiony chór. Czuwano i w ciągu nocy. Tymczasem na ulicy przed pałacem biskupim gromadziły się tłumy, oczekując wieści o stanie chorego. Co jakiś czas ktoś do nich wychodził. Wielu ludzi modliło się pod gołym niebem. Pod koniec czwartego dnia biskup zakończył życie. Ostatnie jego słowa były wersetem psalmu pokutnego. „Z głębokości wołam ku Tobie, Panie” – zawołał głosem jasnym i przejmującym. Jeszcze przy: „Jeśli zważać będziesz na nieprawości, o Panie, któż się ostoi?”, cicho szeptanym przez obecnych, widział klęczący obok łóżka ksiądz Siecheń skierowane na siebie spojrzenie uważnych oczu. Przy „Dusza moja oczekuje na Pana” powieki starca zamknęły się, a pierś jego opadłszy nie podniosła się więcej.
Nie przypuszczał wówczas młody kapelan, że ta chwila wróci po kilku latach, aby w decydującej dla dalszych losów proboszcza z Sedelnik godzinie stać się światłem, które błysnąwszy nagle wśród przepastnych mroków nocy zawraca wędrowca z fałszywej drogi. Ów ranek spędzony w katedrze na modlitwie zmienił zamiary księdza Siechenia. Jakże małą wobec nieugiętej miłości biskupa wydała mu się własna słabość! I jak nędznym byłby porzucając u samego początku powierzoną sobie pracę, on, któremu własnymi oczami danym było widzieć, jak ostatni oddech można podjętemu dziełu oddać. Nie przebacza Bóg raz oświeconym. Uczuł z dojmującą wyrazistością, że żadna z jego myśli ani żaden z uczynków, choćby najbardziej utajonych i nieśmiałych, nie przebije się zwycięsko przez czas i nie padnie pod czyjeś błądzące stopy ofiarną smugą. Czyż mógł straszliwiej nie dorosnąć do swoich pragnień? Spokój? O, nie ku niemu ciąży nasze przeznaczenie. Zrozumiał wówczas, że najzdradliwszą ze wszystkich złud jest szukanie spokoju. Przebudzimy się zawsze zbyt późno, bo już pierwsza minuta tego letargu niesie następnym kłamstwo trzykrotnego zaparcia się.
Opuszczając katedrę ksiądz Siecheń miał wrażenie, że czyni pierwszy krok w kierunku nowego życia, w którym wszystko trzeba będzie zacząć od początku. Ogarnął go radosny pośpiech. Nie chciał ani chwili tracić. Pobiegł na dworzec i pierwszym pociągiem, narażając się na wiele przesiadek, wrócił do siebie.
Przyjechał w późną noc. Czas był pochmurny i chłodny. Rozespany zawiadowca, przyjąwszy pociąg, poczłapał pośpiesznie do miasteczka. Zgaszono światła. Stacja opustoszała. Prócz księdza nikt więcej nie wysiadł. Ponieważ do rana było daleko, zdecydował nie czekać na autobus, który odchodził dopiero o ósmej. Odległość trzydziestu z górą kilometrów nie przestraszała go. Pragnął ruchu. Od razu też ruszył krokiem szybkim i pewnym.
Z początku, dopóki szedł miasteczkiem, kontury domów, drzew i uliczek rozrzedzały cokolwiek mrok, ale dalej ciągnęła się już ciemność nieprzenikniona, noc tak gęsta, iż przed każdym krokiem zdawała się wyrastać czarna ściana. Na polu chłód stał się przejmujący. Ksiądz Siecheń przyśpieszył kroku. Szedł jednak po omacku, instynktem tylko nie gubiąc drogi. Mijał wsie znaczone skowytem psów. Raz dobiegło go z daleka kucie w kuźni. Potem znów była cisza mącona jedynie skrzypieniem piasku, czasem jakiś kamień potrącony pośpiesznie obsuwał się i staczał w dół z głuchym łoskotem.
Dopiero po paru godzinach wilgotny podmuch wślizgujący się w mrok, jak dotyk zimnej dłoni, wskazał bliskość Zelwianki. Zaczęły się mokradła, bagniste łąki. Droga, wpierw prosta, biegła teraz szlakiem krętym i niepewnym, wdzierając się pomiędzy splątany gąszcz olszyn i głogów. Zerwał się wiatr. Ale zaraz przepadł gdzieś odprowadzony szumem szuwarów.
Oto czas, kiedy człowiek pojmuje, że nie należy do siebie! Ksiądz Siecheń nigdy nie zapomni tej nocy. Zwłaszcza chwili, gdy uderzony ciszą rozpostartą dokoła, zatrzymał się instynktownie i spojrzawszy na niebo ciągle nieprzeniknione ujrzał nagle, jak strzęp ciemności odsłania wysoką gwiazdę. Widział jej blask nie dłużej, niż trwa lot błyskawicy. Przecież ta sekunda rzuciła go na ziemię i z piersi napiętej od bólu wyrwała płacz.
– Panie! – szepce ksiądz Siecheń pochylając półsennie czoło. – Gdyby ta chwila mogła wrócić… Zapłakać. Ale czysta jest tylko pierwsza łza. Ją jedną składa serce, które bije wtedy nie dla siebie. Dalsze są już splamione tkliwością. Trzeba było Chrystusa, aby płakał krwią. Łzy ludzkie nie zostawią w duszy odradzających znaków, nie smagną ciała świszczącymi razami bicza, lecz niby krople oliwy ściekną na ranę. Płacz nad samym sobą! Miękka żałość, rozgrzeszenie bez spowiedzi i pokuty. Niech raczej oczy parzy suchy ogień, a wargi trawi nieugaszone pragnienie. Podnieść się. Czuć już rosę bliskiego świtu. Prędzej, prędzej! Wracać do domu. Już niedaleko. Trzeba iść twardo. O Panie, Panie! Ciągle nie widać drogi. Ciągle mrok. Czy ta noc się nie skończy? Ciemność jest tak skupiona, iż dłonie szukające drogi zdają się przesuwać palce po ścianie chłodnej i twardej – mordercy i złoczyńcy, gdy budzą się pośrodku nocy w swoich kamiennych i czarnych celach, uderzają czołem o podobny mur; kamienie nie ustąpią pod ślepymi ciosami, żelazne pręty zagrodzą ucieczkę krzykowi – Panie, nie mam miłości! Moje dłonie są dłońmi zbrodniarza, moje usta mają wargi krzywoprzysiężcy, oszukuję, kłamię, nienawidzę, żadna rozpusta nie jest mi obca, moje myśli zatruwa brudne pożądanie, znam godziny wyuzdanej maligny, pycha mnie oślepia i zazdrość, i pogarda, i fałszywa miłość siebie.
Silne dreszcze zbudziły księdza Siechenia. Natychmiast oprzytomniał. Deszcz już nie padał i wiatr ucichł. Ziąb tylko przenikliwy panował w pokoju. Ale dopiero ostry podmuch w same plecy przypomniał proboszczowi o otwartym oknie. Od długiego klęczenia omdlały mu kolana, bolał krzyż, dłonie zdrętwiały z zimna. Podniósł się wreszcie, ale ledwie wyprostował się i stanął na nogach, zakręciło mu się tak silnie w głowie, iż musiał się oprzeć o fotel, aby nie upaść. Przeczekał chwilę. Potem zamknął okno, zaparł okiennicę. Znalazłszy na stole zapałki zapalił świecę. Był kwadrans po pierwszej. Podszedł do drzwi, nadsłuchiwał dłuższą minutę, lecz żaden odgłos nie dobiegał z pokoju Michasia. Wrócił więc do stołu. Machinalnie sięgnął po leżącą na środku książkę. Otworzył również na oślep. Przeczytał: „Albowiem kto jest od kogo zwyciężony, tego i niewolnikiem jest”.