JANUSZ A. ZAJDEL
LALANDE 21185
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W KTÓRYM ZAPADAJĄ WAŻNE DECYZJE, A CEL WYPRAWY ZACZYNA RYSOWAĆ SIĘ NADER WYRAŹNIE
Budząc się zadawali wszyscy to samo pytanie. Usłyszawszy odpowiedź uśmiechali się z radosną satysfakcją, upewnieni o celowości swych trudów. Potem ćwiczyli uparcie swe osłabione mięśnie i zesztywniałe stawy.
Normalny stan organizmu powracał po kilku dniach, lecz już po upływie godziny można było poruszać się bez trudu.
Har Adler obudził się jako ostatni. Gdy otworzył oczy i odzyskał przejrzystość widzenia, dostrzegł w kolistej szybce na wprost swej twarzy dwa wesołe oblicza. Pamięć wracała w ślad za świadomością. Te dwie twarze — choć bardzo zmienione i dojrzalsze po trzech prawie latach anabiotycznego snu Hara — powiedziały mu od razu wszystko. Spośród wszystkich obudzonych tylko on jeden nie musiał zadawać owego sakramentalnego pytania…
Miny Ewy i Teda były zawsze najczulszym wskaźnikiem, najlepszym barometrem nastrojów panujących na pokładzie astrolotu. Odmalowywała się na nich „w równym stopniu nuda długich okresów kosmicznej jednostajności, jak i każde najdrobniejsze nawet zdarzenie naruszające tę jednostajność.
Odzyskawszy panowanie nad mięśniami twarzy, Har uśmiechnął się na znak, że ich poznaje. Po kilkunastu minutach mógł już opuścić komorę hibernatora, choć nogi działały jeszcze niezbyt sprawnie. Odbywając przepisową porcję gimnastyki, rozmawiał z Ewą i Tedem. Nie omylił się czytając w ich twarzach. Cel podróży — odległy teraz zaledwie o tygodnie lotu — spełniał pokładane w nim nadzieje: układ Czerwonego Słońca składał się z czterech planet! Tak więc, wbrew przewidywaniom pesymistów, dwie znane jeszcze przed wyruszeniem z Ziemi planety-olbrzymy nie były jedynymi ciałami krążącymi wokół docelowej gwiazdy. Dwie znacznie mniejsze, krążące bliżej macierzystej gwiazdy i dlatego niedostępne dla obserwacji z Ziemi, ujawniły swoją obecność dopiero w siedemnastym roku podróży. W porównaniu z dwiema pozostałymi stanowiły po prostu znikome okruchy materii, których oddziaływania grawitacyjne nie wnosiły istotnych zakłóceń do ruchu całego układu. Z odległości połowy roku świetlnego dostrzeżono je jako maleńkie punkciki słabego światła, a w miarę zbliżania się „Cyklopa” do celu podróży rejestrowano coraz to nowe dane o obu planetach.
Pierwszą (licząc od środka układu) nazwano Florą. Była nieco większa od Ziemi, a skład widmowy odbitego od niej światła wskazywał na obecność tlenu w atmosferze i — co było niezmiernie ważne — obecność chlorofilu na jej powierzchni. Dowodziło to ponad wszelką wątpliwość istnienia na planecie dość obfitej roślinności zielonej.
Druga, Orfa, była nieco mniejsza i przedstawiała się — z tej odległości, w jakiej obecnie znajdował się astrolot — mniej korzystnie. Wszystko przemawiało za tym, że jest ona sucha i chłodna, posiada dość rzadką atmosferę i nie stanowi zbyt dogodnego środowiska dla rozwoju form żywych. Obie jednak leżały w obrębie ekosfery, nawet więc i w przypadku Orfy nie można było istnienia jakiejś specyficznej wegetacji z góry wykluczać.
Pozostałe dwie zewnętrzne megaplanety, z których każda rozmiarami wielokrotnie przewyższała-Jupitera, były jak on puste i mroźne. Największe zainteresowanie wywoływały oczywiście Orfa i Flora. Zbudzeni z letargicznego snu członkowie zmiany „odpoczywającej” przez ostatnie trzy lata, pytali właśnie o ich istnienie: „są czy nie ma?” Dowiedziawszy się, że istnienie „małych” planet jest już niezbitą rzeczywistością, zabierali się ze zdwojoną energią do ich obserwacji, do przygotowań przed zbliżającym się końcem wielkiej podróży.
„Cyklop”, astrolot z napędem stellatronowym typu epsilon, wraz z siedemnastoosobową załogą dziś właśnie przeciął orbitę najbardziej zewnętrznej z planet układu. Moment ten oznaczał wejście do „wnętrza” układu. Od sześciu już miesięcy silniki astrolotu pracowały na pełnym ciągu, by wytracić ogromną, równą prawie połowie prędkości światła, szybkość podróżną.
Zadowolenie załogi z istnienia „małych” planet łatwo zrozumieć: każdy zdawał sobie sprawę, że na wielkich planetach nie można by było lądować, ba, nawet wejść na orbitę dostatecznie bliską powierzchni planety, by przeprowadzić bardziej szczegółowe badania. Orfa, a w jeszcze większym stopniu Flora — rokowały nadzieje na lądowanie, budowę bazy i możliwość szeroko zakrojonych prac badawczych.
Nim Har ukończył ćwiczenia gimnastyczne i jako tako pewnie stanął na nogach, Ewa i Ted, przekrzykując się nawzajem, zrelacjonowali mu ze szczegółami wyniki najnowszych obserwacji i opowiedzieli pokrótce o wydarzeniach ostatnich tygodni.
— Najważniejsze, że będziemy lądować! — powiedział na koniec Ted.
— Byłabym niepocieszona, gdyby nam przyszło poprzestać na księżycach Ardy i Beorii — dodała Ewa.
Har uśmiechnął się tylko. Doskonale rozumiał uczucia obojga: przecież ani Ewa, ani Ted nie opuszczali dotąd „Cyklopa”, nie byli dotąd na żadnej planecie… Po prostu urodzili się w astrolocie.
W czasie lotu przez próżnię nie jest konieczne, by wszyscy członkowie załogi równocześnie pracowali na statku. Jest to nawet z wielu względów niepożądane. Ograniczony zapas środków odżywczych, problem zaopatrzenia w powietrze do oddychania i dostarczania świeżej wody — wszystko to przemawia za wyłączeniem na czas podróży z czynnego życia tych, którzy nie są w danej chwili niezbędni. Sprawę rozwiązuje radykalnie zastosowanie anabiozy, polegającej na głębokim uśpieniu poprzez obniżenie temperatury ciała i wprowadzenie do organizmu pewnych środków chemicznych. W tym stanie funkcje życiowe ulegają prawie całkowitemu zahamowaniu. Metoda ta — oprócz korzyści czysto „gospodarczych” — przynosi również inne, ważne dla każdego uczestnika wyprawy: po pierwsze bowiem, anabioza praktycznie wstrzymuje starzenie się organizmu, a po wtóre, chroni psychikę człowieka przed zmęczeniem jednostajnością i bezczynnością, trudnymi do zniesienia w tym samym wciąż otoczeniu, w tych samych, choćby najwygodniej i najpiękniej urządzonych, wnętrzach kabin i laboratoriów.
Każdy z członków załogi przesypiał więc znaczną część trwającej prawie osiemnaście lat podróży. Ewa, która urodziła się w pierwszym roku podróży, została uśpiona wraz ze swą matką, Sellą Berd, kiedy miała pół roku. W czasie gdy przebywała w hibernatorze, urodził się Ted. Ewę zbudzono po upływie dwóch lat i w ten sposób stała się biologicznie młodsza o rok od chłopca, mimo że on urodził się o rok później. Teda bowiem ominął sen anabiotyczny. Po naradzie postanowiono, że dzieci powinny przed dotarciem do celu podróży osiągnąć wiek i wiedzę niezbędną dla uczestniczenia w pracach ekspedycji.
Pierwszy pokaz „prawdziwego” nieba był dla Teda wielkim przeżyciem. Miał wtedy zaledwie sześć lat. Ojciec zaprowadził go do obserwatorium, skąd poprzez przejrzystą kopułę widać było gwiazdy.
Niebo było czarne. Punkciki gwiazd, jak ostrza srebrnych szpileczek wwiercały się zewsząd w patrzącego chłopca. Przestraszył się nieco tej przytłaczającej czarnej płachty, otulającej ich statek ze wszystkich stron. Nie odczuwał wtedy ani tego, że astrolot zawieszony jest w środku ogromnej pustki, ani też tego, że jest on tylko maleńkim atomem materii zagubionym w oceanie próżni. Pojęcia przestrzeni i rozmiarów były dla chłopca nieznane. Wydawało mu się raczej, że statek jest potężnym kolosem wobec tych mrowiących się kropelek światła, które wyglądały jak przylepione do szyb kopuły obserwacyjnej. Przestrzeń była czymś niewyobrażalnym i nie dającym się odczuć dla dziecka wychowanego w zamkniętym wnętrzu astrolotu, wielkiego co prawda, lecz zawsze dającego się obejść we wszystkich możliwych kierunkach, od końca do końca. Człowiek urodzony i wychowany pod ziemskim niebem, oglądając codziennie jego sklepienie nad głową, bardzo szybko oswaja się z niewyobrażalną głębią Kosmosu, z perspektywą widzenia krajobrazu, z widokiem otwartej przestrzeni. Ted znał to wszystko jedynie ze stereofilmów, nie potrafił więc odczuć świata oglądanego z zewnątrz, spoza skorupy astrolotu, z powierzchni planety…