Выбрать главу

Działała jak automat. Zupełnie niespodziewanie przypomniała sobie teraz czytane kiedyś zalecenia instrukcji pierwszej pomocy. Ściągnęła z nieprzytomnego ciągle Teda skafander i obmacała dokładnie wszystkie kości. Były całe, nie znalazła również śladu potłuczeń. Więc to tylko wstrząs i głębokie omdlenie. Ułożyła go równo na fotelu i przykryła kocem. Policzki Teda zaróżowiła się, wargi nabrały żywszej barwy.

Ewa uśmiechnęła się. Ujęła w obie dłonie twarz chłopca i patrzyła z radością, jak odzyskuje przytomność. Przygładziła mu włosy, pochyliła się i lekko dotknęła ustami jego policzka. Zawstydzona tym odruchem, odwróciła się i włączyła radiostację. Przez chwilę nasłuchiwała, potem wyłączyła aparaturę.

Baza wciąż jeszcze milczała.

Ted otworzył oczy, lecz światło oślepiło go i zamknął je natychmiast z powrotem. Chciał przewrócić się na bok, ostre kłucie przeszyło mu plecy. Poruszył ręką, napiął mięśnie karku. Czuł ból w całym ciele. Otrzeźwiał nieco, ale w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje.

— Ted… — usłyszał nad sobą. Poznał głos Ewy.

Otworzył powoli oczy — światło skierowane teraz w bok nie raziło go. Poznał wnętrze kabiny, wciągnął w nozdrza ostry zapach lekarstw. Obok siedziała Ewa. Trzymała go za rękę. Jej zmęczona, blada twarz pochylała się nad nim troskliwie.

— Co… się… stało? — powiedział szeptem, z wysiłkiem wydobywając każde słowo. Bolały go żebra przy każdym oddechu.

— Jak się czujesz? Co cię boli? — odpowiedziała pytaniem.

— Ciężko oddychać. Wszystko mnie boli… Gdzie jesteśmy?

— W pełzaku, którym wyruszyłam na pomoc. Twój pełzak tkwi unieruchomiony między skałami.

— A baza?

— O jakieś trzysta kilometrów stąd. Nie wiem zresztą, jechałam wciąż twoimi śladami… Niczego nie pamiętasz?

— Zaraz… przypomnę sobie. Boloty. Pojechałem… Potem… Potem coś mnie zaatakowało…

— Uniosło w górę?

— Chyba tak! A potem? Nie, nie pamiętam.

— Straciłeś przytomność od upadku.

— Możliwe… Ale to nie było aż tak daleko od bazy!

— Silnik widocznie pracował przez cały czas i pełzak pojechał dalej. A przy upadku zerwał się pewnie kabel zasilania radiostacji.

Teraz dopiero Ted zorientował się, że leży bez skafandra, rozebrany do spodenek i przykryty kocem.

— Musiałaś się okropnie namęczyć! Przecież ja ważę ponad sześćdziesiąt kilogramów!

— Na tej planecie tylko pięćdziesiąt — sprostowała skromnie.

Popatrzył na nią z uznaniem i ścisnął jej dłoń.

— Dziękuję ci. Byłem okropnie nieostrożny wyruszając na tę eskapadę. To mogło się znacznie gorzej skończyć.

Spuściła oczy, chciała cofnąć dłoń, ale przytrzymał ją mocno.

— To się jeszcze nie skończyło — powiedziała. — Nie mamy mapy. Na bazę też nie możemy liczyć…

— Dlaczego?

— Musiałam wyłączyć całe zasilanie, żeby się wydostać. Atros tak dowcipnie zaprogramował Centin.

— Ojej! — westchnął Ted. — To pachnie grubą awanturą, jeśli nie zdążymy wrócić w porę.

— Mam nadzieję, że nie będą próbowali się z nami łączyć wcześniej niż dziś po południu.

— Ile do świtu?

— Dwie godziny… Nie, nawet mniej; jesteśmy na wschód od bazy. Nie miałam odwagi ruszać nocą. Zupełnie nie wiem, gdzie się znajdujemy. — Ewa mówiła słabym głosem, oczy same się jej zamykały.

Ted uniósł się na łokciu, potem ostrożnie usiadł. Głowa Ewy opadała coraz niżej, wreszcie dziewczynka dotknęła czołem oparcia fotela. Ted powoli wstał i przezwyciężając ból pleców, odchylił oparcie fotela do tyłu. Ułożył jej głowę na gąbkowej poduszce. Włosy Ewy rozsypały się dokoła twarzy. Ted poczuł nieprzepartą chęć dotknięcia tych włosów. Nie pierwszy raz przyłapywał się na tym, ale nigdy nie starczało mu odwagi… Jeszcze trzy lata temu śmiało ciągnął ją za warkocze, ale to było zupełnie co innego.

Z bijącym sercem pochylił się nad śpiącą, wsłuchany w równy rytm jej oddechu. Poruszyła się i westchnęła, a on cofnął się gwałtownie. Potem, przerażony własną odwagą, pocałował ją w policzek.

Długo nie mógł zasnąć — serce waliło mu mocno, skronie pulsowały. Czyżby Ewa zaaplikowała mu zbyt dużą dawkę lekarstwa?

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W KTÓRYM JEST MOWA O UPODOBANIACH KULINARNYCH ISTOT POZAZIEMSKICH ORAZ O TYM, JAK SIĘ OTWIERA ZAMKNIĘTE DRZWI

Ranek był ponury, gęste zwały chmur zasłaniały niebo. Ted bezradnie czekał na krótką choćby chwilę rozpogodzenia, na jakąś lukę w chmurach, przez którą można by zobaczyć słońce. Było ono koniecznie potrzebne dla dokładniejszego ustalenia położenia względem bazy. Ewa oglądała tymczasem zbocze jaru, na którego dnie spoczywały oba pojazdy.

— Twój pełzak nie pójdzie — powiedziała wracając. — Musimy go tu zostawić, jest za mocno zakleszczony. Poza tym nie zdołamy w żaden sposób wygrzebać się po tym osypisku na górę. Chyba że pieszo, ale to na nic.

— Usiłuję właśnie ustalić kierunek — powiedział Ted rozglądając się po skałach otaczających wąwóz. — Popatrz, ten samotny ścięty stożek, tam, nad granią… Jak sądzisz, co to jest?

— Chyba krater… — powiedziała z wahaniem. — W tej odległości od bazy jest tylko jeden. O ile dobrze pamiętam mapę, to chyba Fermi.

— W takim razie baza powinna być bardziej na lewo, to znaczy na zachód. Do licha, żeby choć na chwilę to słońce chciało wyjrzeć!

— I tak nie mamy wyboru — powiedziała Ewa. — Musimy posuwać się tą rozpadliną w jedną lub w drugą stronę.

— To już chyba lepiej tam… — zastanowił się Ted — w kierunku Fermiego. Wydaje mi się, że wąwóz trawersuje jego lewy stok. Może będzie jakieś odgałęzienie na zachód.

Upewniwszy się, że baza wciąż jeszcze milczy, ruszyli.

— Ale idiotycznie się wybrałem — stwierdził Ted ze skruchą. — Bez żadnego ekwipunku, bez przyrządów… Jak głupi.

— Zupełnie! — przyznała skwapliwie Ewa. — Tylko o miotaczu nie zapomniałeś. Możemy sobie postrzelać, ale to nam nic nie pomoże.

Dno było kamieniste, lecz pełzak dawał sobie doskonale radę, rozwijając zupełnie niezłą jak na te warunki prędkość.

Ted zahamował gwałtownie. Gdyby nie chwytniki foteli, polecieliby głowami w przednią szybę kabiny.

W odległości kilkudziesięciu metrów przed nimi rysował się sporych rozmiarów regularny sześcian!

Wąwóz rozszerzał się w tym miejscu w dolinkę rozciągającą się u stóp stromych i niedostępnych ścian krateru. W niewielkiej odległości od szarej ściany skalnej, częściowo opleciony pnącą roślinnością, zarysowywał się regularny blok o gładkich ścianach i ostrych, prostopadłych krawędziach. Ten ponad wszelką wątpliwość geometryczny kontur bryły był tak zaskakujący w dzikim otoczeniu, wśród poszarpanych zrębów i rozrzuconych, wielokształtnych odłamów skalnych, że oboje przez kilka sekund wpatrywali się bez ruchu w to niezwykłe zjawisko.

Ręce ich spotkały się na dźwigni. Kopułka uniosła się, wyskoczyli oboje na twardy grunt.