Wtedy, w obserwatorium, chłopiec odczuł tylko dziwne pomieszanie zaskoczenia, ciekawości i odrobiny strachu przed tym czymś zupełnie nowym i nieznanym. Najsilniejsza była jednak ciekawość i odtąd nikt na statku nie miał spokoju: Ted pytał o wszystko, co miało związek z gwiazdami, niebem, przestrzenią… Pod kierunkiem najlepszych specjalistów zaczął systematycznie gromadzić wiedzę o Kosmosie. Bo przecież załoga „Cyklopa” składała się z najlepszych specjalistów w tej dziedzinie wiedzy.
Ewa nie ustępowała chłopcu pod względem ciekawości i postępów w nauce, choć zainteresowania jej przyjęły odmienny kierunek. Wcześniej niż Ted, bo mając pięć lat, zauważyła, że poza astrolotem istnieje jeszcze coś innego. Natury tego „czegoś” nie potrafiła na razie zgłębić, jednak pewien fakt wrył się w jej pamięć dość silnie. Kojarzył się z bolesnym stłuczeniem kolana, gdy pod wpływem silnego wstrząsu, naruszającego niczym dotąd nie zmącony, pozorny bezruch statku, upadła na podłogę. Nawet nie płakała zbyt długo, tak ją ten fakt zafrapował. Z rozmów dorosłych dotarło do niej wówczas, że przyczyną wstrząsu był „meteor, który zareagował z polem osłonnym”. Nie mogła oczywiście wiedzieć, co to znaczy, odtąd jednak przysłuchiwała się uważnie rozmowom, z których wśród wielu innych nieznanych słów wyłowiła jedno, często powtarzane.
— Co to jest „Ziemia”? — spytała kiedyś ojca.
Geon nie od razu odpowiedział, zaskoczony tym niespodziewanym pytaniem. Potem popatrzył na żonę, uśmiechnął się i poważnie wyjaśnił:
— Widzisz, Ziemia… to jest… jak ci to powiedzieć? To jest taka ogromna kula, gdzie żyją ludzie, tacy, jak my wszyscy…
— W środku? W tej kuli? — dopytywała się ciekawie. — Czy to jest taki statek kosmiczny, jak nasz?
— Ach, nie! — roześmiał się Geon. — To zupełnie coś innego… Tam jest niebo nad głową, drzewa, rzeki, zwierzęta…
— I ludzie? Dużo ludzi? Tyle, co tu, czy więcej? A co to są „drzewa”?
Ewa chciała wszystko wiedzieć od razu, a Geon mimo całego ogromu swej wiedzy planetologicznej poczuł się bezradny wobec pytań małej dziewczynki. Zupełnie nie potrafił wyjaśnić jej rzeczy na pozór najprostszych i oczywistych. Odwołał się do pomocy filmoteki, pokazał jej kilka filmów o Ziemi dostępnych dla jej dziecięcego umysłu. Ale zdawał sobie sprawę, że wszystko to jest jakimś niedoskonałym przybliżeniem. Zapewnił więc Ewę, że gdy zobaczy pierwszy raz w życiu prawdziwą planetę, gdy stanie na jej powierzchni, wówczas potrafi pojąć nieco lepiej te wszystkie sprawy. Pojmie je jednak do końca dopiero wtedy, gdy zobaczy tę właśnie planetę, o którą chodzi — Ziemię. Na koniec poradził jej żartem, by poczytała sobie trochę książek o Ziemi, których autorzy na pewno lepiej niż on potrafią o niej opowiadać. Ewa potraktowała tę radę bardzo poważnie i już w wieku lat siedmiu potrafiła czytać zgromadzone w bibliotece mikrofilmy. Niewiele z nich rozumiała, lecz i to wystarczyło, by odkryć przed nią zaczarowany świat książki. Chciwie pochłaniała wszystko, co na temat Ziemi i jej mieszkańców zawierały zasobniki informacyjne. To, czego nie potrafiła sobie odtworzyć z opisu i nielicznych filmów o Ziemi, uzupełniała wyobraźnią, stwarzając w ten sposób swój własny obraz tego, jak go sobie w myślach nazwała, „prawdziwego” świata, Ziemi jej rodziców i… swojej, bo czuła się z nią związana bardziej niż ze statkiem, na którym przyszła na świat, niż z nieznanymi planetami, ku którym on zmierzał.
Na odprawie u dowódcy obecni byli wszyscy. W napięciu oczekiwano decyzji, która miała za chwilę zapaść. Zespół obliczeniowy zakończył właśnie pracę, a jej wyniki przeanalizowane przez Radę Naukową miały być za chwilę podane do wiadomości ogółu załogi.
— Nasze zaufanie do teorii Biełowa-Rocksa — zaczął Atros Lund — okazało się słuszne i uzasadnione: wbrew obawom pesymistów mamy przed sobą układ planetarny, zawierający obiekty o charakterze zbliżonym do planet ekosfery naszego Słońca. Badanie ich uznajemy za możliwe i ze wszech miar celowe. Chodzi jedynie o wybór schematu postępowania.
Wydaje nam się, że najkorzystniejszym manewrem będzie sprowadzenie statku na orbitę parkingową wokół Orfy, lądowanie na niej wszystkich małych rakiet i członu międzyplanetarnego z ładunkiem sprzętu; w następnej kolejności — start członu międzyplanetarnego w kierunku Flory, niestety, tylko z częścią załogi. Za wariantem tym przemawia szereg korzystnych jego stron: możemy rozdzielić się na dwie grupy dla prowadzenia prac na obu planetach, co przy niezmiernie ograniczonym czasie przeznaczonym na badania jest dla nas ogromnie ważne; na orbicie parkingowej możemy zostawić statek bez załogi, co zwalnia nam trzy osoby, które możemy zatrudnić na planetach. Istnieje oczywiście pewne ryzyko. Zużycie materiałów napędowych będzie tu znacznie większe niż przy zastosowaniu innych spośród branych pod uwagę schematów postępowania. Wiąże się to z koniecznością manewrów w silnym stosunkowo polu grawitacyjnym w bezpośrednim sąsiedztwie planety…
— To znaczy — wtrącił Max — że o wejściu na orbitę wokół Flory nawet mowy być nie może?
— Niestety! — powiedział Atros. — Kosztowałoby nas to zbyt wiele paliwa…
— O ile dobrze rozumiem — powiedział Har — to na Florę wystartowałby samodzielny człon międzyplanetarny z kilkoma osobami załogi. Jak przedstawiałby się wobec tego program ratunkowy w wypadku awarii członu na Florze i niemożności samodzielnego powrotu?
— Otóż to właśnie stanowi ryzyko, o którym wspomniałem uprzednio — powiedział Atros z uśmiechem. — W takiej sytuacji musielibyśmy jednak polecieć tam „Cyklopem” i zabrać załogę za pomocą małych rakiet.
— Czym ryzykujemy? — spytał Ted.
— Strata paliwa uniemożliwi nam rozwinięcie pełnej szybkości w drodze powrotnej. Nasz powrót wydłuży się o kilka lub nawet kilkanaście lat! — wyjaśnił Atros.
— Ależ… to jest przecież bez znaczenia… — zaczął Ted, lecz dostrzegł lekki uśmieszek na twarzy dowódcy i zamilkł. Zrozumiał, że nie wszyscy myślą tak samo, jak on.
— Ryzyko jednak, biorąc pod uwagę duży stopień niezawodności członu międzyplanetarnego, jest praktycznie niezmiernie małe — ciągnął Atros. — Jest jeden minus: grupa badająca Florę będzie praktycznie zdana na własne siły. Sygnał stamtąd wysłany dotrze na Orfę, do reszty załogi, dopiero po kilku minutach, a przyjście z pomocą „Cyklopem” zajmie kilkadziesiąt godzin…
— Czy sądzisz, że czekają tam na nas jakieś poważne niebezpieczeństwa? — mruknął z kąta Edi Satt.
— Nie sądzę. Wszystko jednak braliśmy pod uwagę.
Wśród zebranych podniósł się głośny szmer, a potem wszyscy, jeden przez drugiego, dawali wyraz swym poglądom. Schemat postępowania przedstawiony przez Atrosa przyjęto prawie jednogłośnie, bo tylko Har Adler wstrzymał się od głosu, zaznaczając przy tym, że jest mu zupełnie wszystko jedno, co się postanowi, byle tylko obie planety zostały zbadane jak najdokładniej. Stwierdził, że jako niespecjalista zdaje się w sprawach technicznych na zdanie fachowców i w pełni ufa ich decyzjom.
— Zatwierdzamy więc ten wariant programu — podsumował Atros. — Na koniec chcę jednak przypomnieć, że czas naszego przebywania w układzie Lalande 21185 jest bardzo ograniczony rozmiarami rezerw energii i środków odżywczych. Ze względu na to proszę wszystkich o zredukowanie poszczególnych prac badawczych do najistotniejszego minimum. Nie zapominajmy, że wyprawa nasza ma charakter ogólnego rekonesansu. Nie należy więc koncentrować się na szczegółach, choćby były one najciekawsze! Naszym zadaniem jest przygotowanie materiałów dla zorganizowania wyprawy zakrojonej na znacznie szerszą skalę.