Czasu było rzeczywiście niewiele. Niespełna trzy tygodnie miały wystarczyć na najogólniejsze poznanie obu planet! Początkowo dziwiło to Teda. Nie mógł się pogodzić z faktem, że trwająca tyle lat podróż w obie strony, przebycie tylu lat świetlnych przestrzeni miało być uwieńczone zaledwie tymi krótkimi tygodniami pobytu. „Użyteczny” czas stanowił tylko nikły ułamek czasu straconego na podróż. Przestał się dziwić dopiero wtedy, gdy dowiedział się o innych pozornych paradoksach takiej podróży. Każdy kilogram masy przeniesionej tu, do układu planetarnego obcej gwiazdy, wymagał wielu tysięcy kilogramów paliwa, każdy litr czystego tlenu uzyskany z obcej atmosfery dla ludzkich płuc kosztował mnóstwo cennej energii… Podczas podróży nic nie mogło się marnować; żaden odpadek, żadna kropla wody. Wszystko wracało do nieprzerwanego cyklu regeneracji. Niezmordowany Tuo Tai, chemik i doktor nauk rolno-spożywczych, znajdował zastosowanie dla każdej odrobiny nieużytecznej na pozór materii. Jego laboratoria były ogromną fabryką żywności i powietrza do oddychania, czystej wody i syntetycznych witamin. Pod sztucznymi słońcami promienników wegetowały wspaniałe okazy ziemskich jarzyn i owoców, w sztucznych wylęgarniach wykluwały się kurczęta, a każdy posiłek był arcydziełem sztuki kulinarnej. Tedowi chciało się śmiać na wspomnienie żałosnych past i przetworów żywnościowych, którymi — jak wyczytał w Historii Kosmonautyki — żywiono ongiś pierwszych zdobywców przestrzeni. Owszem, na krótką metę odżywianie takie dawało zupełnie dobre efekty. Z chwilą jednak gdy czas podróży — nawet po odjęciu okresów uśpienia — liczyło się na lata, pożywienie takie przestawało wystarczać… Tak więc zapobiegliwość doktora Tai podtrzymywała w znacznym stopniu stan psychiczny załogi, bądź co bądź zachwiany znacznie trybem życia na statku.
Nad wyprawą jednak — jak zmora jakaś — ciążył ten bezwzględny i nieubłagany bilans energetyczny, który kazał długo ważyć każdą decyzję, każdy wydatkowany gram paliwa, każdy erg energii. Tam, w próżni, astrolot był zdany na własne jej zapasy i wszystko, do ogrzewania i oświetlenia włącznie, zasilane było z centralnych siłowni. Tu, w pobliżu Czerwonego Słońca, można było czerpać pewne ilości energii z jego promieniowania, lecz rezerw paliwa napędowego nie sposób było uzupełnić. Chyba że…
Inżynierowie robili czasem pewne aluzje do tego „chyba”: być może uda się odnaleźć na którejś z planet złoża surowców, nadających się do wykorzystania przy syntezie paliwa jonowego… Były to jednak tylko blade nadzieje, na które nie wolno było w ostatecznym rozrachunku liczyć. Dowódca mawiał zwykle: „Nie sztuka dotrzeć do celu. Trzeba jeszcze wrócić!”
Po zapadnięciu decyzji o lądowaniu na Orfie zabrał głos Igen Utero, który w krótkich słowach przekazał najważniejsze dane, jakie dotychczas udało się zebrać o tej planecie. Gdy skończył, nastąpiło kilka rzeczowych pytań i wyjaśnień. Wśród innych również i Ted wtrącił swoje pytanie — raczej z chęci zabrania głosu na równi z innymi niż z nieznajomości przedmiotu. Igen był bowiem ojcem Teda i wszystkie nowiny relacjonował synowi na bieżąco.
Inżynier Max Bodin przedstawił na koniec projekt budowy bazy, która miała stanąć na Orfie. Nad nią, na orbicie synchronicznej z obrotem planety, zawiśnie „Cyklop”, pozornie nieruchomy dla obserwatora stojącego na powierzchni planety. Statek — pozostawiony bez załogi — będzie jednak utrzymywał automatyczną łączność z bazą i służył równocześnie za przekaźnik dla fal radiowych, rozszerzając tym samym promień skutecznej łączności w szerokim obszarze wokół bazy.
— Czy są jeszcze pytania? — rzucił Atros, zgarniając swe notatki.
— Chciałabym wiedzieć — zaczęła nieśmiało Ewa — jaką barwę będzie miało… niebo oglądane z powierzchni Orfy?
Pytanie wprawiło Teda w osłupienie. Skąd jej to przyszło do głowy? On sam nigdy nie zastanawiał się nad czymś podobnym. Owszem, wiedział, że atmosfery planet rozpraszają światło i nadają niebu wygląd mniej lub bardziej jasnej kopuły, nie usiłował sobie jednak tego wyobrazić. Dla niego niebo było zawsze po prostu czarną płachtą podziurawioną iskierkami gwiazd…
— Sądząc ze składu atmosfery i widma słonecznego — odpowiedział Igen — niebo powinno mieć barwę błękitnofioletową, nieco ciemniejszą niż na Ziemi…
ROZDZIAŁ DRUGI
O AUTOMATACH, INTUICJI I STĄPANIU PO PIASKU
Na kilka dni przed zamierzanym wejściem na orbitę stacjonarną zdarzył się wypadek. Szczęściem skutki jego nie dotknęły całej załogi, choć mogło się skończyć znacznie gorzej.
Jeden z przewodów chłodzenia stellatronu z niewiadomych przyczyn nagle pękł i płynące w nim ciekłe powietrze zaczęło zalewać sekcję zabezpieczeń. Automatyka oczywiście przestała działać, blokada nie zareagowała i gdyby nie szybka decyzja jednego z inżynierów, Ediego Satta, który na szczęście był obecny w pobliżu miejsca awarii, mogłaby nastąpić poważna katastrofa wskutek przegrzania pomocniczego stosu termojądrowego. Edi, zaskoczony i pozbawiony innych możliwości, dłonią osłoniętą tylko niezbyt grubą rękawicą zamknął awaryjny zawór, zalewany co chwila strumieniami cieczy o temperaturze kilkunastu stopni Kelvina. Skutek był taki, że przez dwa dni obie lekarki — Wera i Juno, żona Ediego — nie potrafiły powiedziać, czy uda się uratować dłoń inżyniera. Ostatecznie okazało się, że po dłuższej kuracji ręka powróci do normalnego stanu. Na razie jednak, przynajmniej przez okres najbliższych tygodni, a więc w czasie najbardziej gorączkowych przygotowań, jeden inżynier był z nich praktycznie wyłączony.
Zdarzenie to wstrząsnęło niezachwianą dotąd wiarą Teda w potęgę i niezawodność automatów. Od tej chwili przestał o nich myśleć, jako o samodzielnych i skończenie doskonałych maszynach zastępujących człowieka. Rozmawiając na ten temat z matką, specjalistką w dziedzinie automatyki, zagadnął ją:
— Mamo, czy nie można skonstruować takiego… robota, o jakim piszą w fantastycznych opowiadaniach? Takiego, który mógłby zastąpić człowieka w trudnej i niebezpiecznej podróży do gwiazd?
— Robota? — uśmiechnęła się Anna. — Owszem, można skonstruować taką maszynę, ale to będzie zawsze tylko maszyna…
— Jednak maszyna bywa zazwyczaj doskonalsza od człowieka?
— Zależy, co uznamy za doskonałość. Jeśli precyzję i refleks — to niewątpliwie maszyna górować będzie w tym zakresie nad człowiekiem. Ale w dziedzinie niezawodności i wszechstronności nie osiągnie ona nigdy tego poziomu, jaki reprezentuje mózg ludzki… W fantastycznych opowiadaniach powtarza się zazwyczaj wciąż ta sama niekonsekwencja: z jednej strony autorzy piszą o ogromnych, a mimo to ograniczonych i niedoskonałych „mózgach elektronowych”; z drugiej strony — stwarzają „roboty” o rozmiarach człowieka i zamykają w tej mizernej objętości intelekt niemal równy ludzkiemu, ba, czasem nawet przypisując tym fantastycznym tworom właściwości niemalże psychiczne… Jednym słowem, największa nawet ze znanych dziś maszyn „myślących” — postawiona w warunkach zupełnie nie znanych jej konstruktorom i programistom — nie zdoła ani w setnej części osiągnąć tego stopnia przystosowania się do warunków, jakie wykazuje umysł przeciętnie zdolnego człowieka. Dlatego tu jesteśmy my, ludzie. Automaty stanowią tylko przedłużenie i usprawnienie naszych dłoni.