Выбрать главу

Tuż obok niego rozległ się słaby, lecz wyraźny dźwięk — jakby lekkie uderzenie w metalowy korpus pojazdu. Całą siłą woli powstrzymywał się od zapalenia lampy. Wytężony słuch nie ułowił nic więcej. Cienka błona maski tłumiła nieco zewnętrzne odgłosy, lecz nie na tyle, by jakiś bliski dźwięk mógł w tej ciszy umknąć jego uwagi.

„To na pewno kamyk, zsuwając się z góry, otarł się o pancerz — pomyślał. — Za cztery minuty trzeba zacząć strzelać”.

Wydobył zza pasa rakietnicę, szczęknął głośno bezpiecznikiem, załadował. Zdawał sobie sprawę, iż robi zbyt wiele hałasu, ale w tej ciszy spragniony był jakiegokolwiek mocniejszego dźwięku. Z przyjemnością myślał o huku pękającej flary, o furkocie nadlatującego aparatu Adama…

Wygramolił się z wirolotu i zrobił dwa kroki w górę stoku. Nagle zamarł przeszyty zimnym dreszczem. Tuż za jego plecami rozległ się ten sam dźwięk, tym razem jednak głośniejszy, brzmiący jak skrobnięcie po metalu. Nagłym ruchem odwrócił się, kierując miotacz w stronę, skąd dobiegał dźwięk.

— Kto tam? — krzyknął nie swoim, schrypniętym głosem. Czekał, zupełnie w tej chwili nie zdając sobie sprawy, że jego okrzyk nie ma najmniejszego sensu. Odpowiedzią była cisza.

„Znowu kamień” — pomyślał. Podświadomie jednak nie wierzył w to wyjaśnienie. Zdecydowanym ruchem wyszarpnął zza pasa latarnię i wcisnął wyłącznik.

Struga światła odbiła się od lśniącego pudła pojazdu, oślepiając na moment przywykłe do ciemności oczy. Równocześnie od głazu, pod którym spoczywał wirolot, oderwało się kilka — pięć, a może sześć — podłużnych cieni i szurnęło z niebywałą szybkością w labirynt głazów na zboczu. Max rzucił się za nimi, lecz zniknęły bez śladu.

Nie spuszczając z oczu miejsca, w którym mignęły mu po raz ostatni, Max strzelił białą flarę. Wisiała przez chwilę jak lampion, oświetlając teren na przestrzeni dobrych kilku tysięcy metrów kwadratowych. Gdy zgasła, Max wystrzelił drugą. Idący z wysoka blask tworzył wokoło kamieni i większych głazów cienie, układające się promieniście i tym dłuższe, im dalsze od miejsca, gdzie stał. Max bacznie śledził oświetlone kolisko zbocza. Nagle — w chwili gdy flara rozbłysła najjaśniej — cały ten regularny nieomal układ cieni zadrgał gwałtownie. Max spojrzał w górę i w ostatnim rozbłysku światła dostrzegł ogromny, szary kłąb z szeroko rozpiętymi błoniastymi skrzydłami, przez które przeświecał płomień gasnącej magnezji.

Pospiesznie wycelował jeszcze raz, lecz rakietnica nie wypaliła. Przeładował nerwowo i strzelił po raz trzeci.

Flara zapłonęła i opadała powoli, oświetlając kawał pustego nieba i krąg kamienistego zbocza, na którym nie zadrgał żaden ruchomy cień…

Po odlocie Adama i Maxa Wera ubrała się pospiesznie i przygotowała zestaw pierwszej pomocy. Potem usiadła przed milczącą radiostacją, nie bardzo wiedząc, co robić dalej. Przełączyła aparaturę na lokalne pasmo nadajników osobistych. Głosy oddalających się cichły coraz bardziej, aż umilkły zupełnie. Mogła wprawdzie wywołać ich silną stacją rakiety, lecz odpowiedź i tak nie dotarłaby do niej. Włączyła alarmową aparaturę czujników, by w porę spostrzec ich powrót i wyjść naprzeciw.

Sygnał zadźwięczał po kwadransie. Niemożliwe, by zdążyli w tak krótkim czasie dolecieć na miejsce i wrócić! Może spotkali po drodze wracający wirolot i lecą razem? Uspokojona tą myślą włączyła zewnętrzny mikrofon. Na zewnątrz panowała jednak głucha cisza. Tylko sygnał zbliżenia dźwięczał uporczywie. Z głośnika nie dobiegał nawet odległy szmer nadlatującego wirolotu.

„Ktoś jest na polanie” — pomyślała z lękiem.

Chwyciła maskę, reflektor i wybiegła do śluzy. Gdy zewnętrzny zawór odsunął się, powiodła światłem wzdłuż linii czujników, otaczających kołem rakietę. Potem smuga reflektora powędrowała dalej, aż po skraj zarośli.

Na polanie nie było nikogo. Wera opuściła reflektor i w tej samej chwili ujrzała w dole, tuż koło wspornika rakiety, dwie leżące postacie. Rozpoznała w jasnym, ostrym świetle blade twarze Ewy i Teda.

Po wystrzeleniu szóstej flary Max mógł już rozmawiać przez radio ze zbliżającym się Adamem. Dlatego nim Adam wylądował, Max wiedział już o niezwykłym wydarzeniu na polanie. Radość z niespodziewanie szybkiego odnalezienia zaginionych wróciła mu równowagę mocno zachwianą przez niezbyt miłe przeżycia ostatnich minut. Na zapytanie Adama, jak spędził czas, odpowiedział niedbale, że bawił się w chowanego z Florytami, co Adam przyjął za dowcip. O tym, jak było naprawdę, Max nie wspomniał ani słowem, dopóki nie znaleźli się w rakiecie.

Har miał już nałożony opatrunek usztywniający, a Wera siedziała przy dwojgu pozostałych pacjentach w komorze aseptycznej, skąd podawała co kilka minut wiadomości przez wewnętrzny system łączności. Okazało się, że Ted miał podarty kombinezon, a Ewa — uszkodzoną maskę. Zachodziła więc obawa komplikacji wskutek długiego stosunkowo czasu stykania się ich organizmów z floryjskim powietrzem. Ponadto u obojga stwierdzono wiele stłuczeń i powierzchownych zadrapań. Ted miał pęknięte dwa żebra, Ewa dość skomplikowane złamanie przedramienia, ale wszystko to — jak stwierdziła Wera — było bagatelką wobec nieznanych floryjskich drobnoustrojów. Zaraz też zastosowała całkowitą dezynfekcję i blokadę antybiotyczną, pobierając równocześnie próbki do analizy. Po dwóch dopiero godzinach mogła przystąpić do operacji złamań, które bez trudu udało się zespawać, tak że nie wymagały nawet usztywnień. Pozostali członkowie wyprawy zebrali się w kabinie radiowej, z napięciem oczekując na wyniki analiz.

To, co stało się z zaginionymi, w zestawieniu z opowieścią Maxa o nocnych „strachach”, rozwiało wszelkie wątpliwości.

— Nie wzięliśmy pod uwagę pewnej zasadniczej sprawy: Flory ci doskonale widzą po ciemku, prawdopodobnie w podczerwieni — zakonkludował Har. — Możliwe, że życie ich koncentruje się nawet bardziej w porze nocnej niż za dnia. Dlatego tak trudno było nam napotkać ich w naszych wyprawach.

— Wynika stąd — dodał Adam — że obserwowali waszą nocną eskapadę i widząc jej skutki, spontanicznie pospieszyli na pomoc. Wspinając się południowym stokiem, natknęli się na Ewę i Teda. Odniósłszy ich na polanę, powrócili, by sprawdzić, czy na miejscu wypadku nie pozostał jeszcze ktoś potrzebujący pomocy…

— Gdybym wiedział… — mruknął Max z żalem. — Udawałbym chętnie nieboszczyka i dałbym się zanieść… Może udałoby mi się ich zobaczyć…

Nikt jakoś nie podtrzymał żartu, tylko Adam rzucił z lekkim rozdrażnieniem:

— I tak było ciemno. Nie masz czego żałować.

Rozmowa urwała się. Spoglądali z ukosa na drzwi.

— Zdaje się — spróbował znowu Max — że oni zamierzali odnieść nam cały wirolot. Zebrała się ich spora grupka.

— Martwi mnie — powiedział Har, ruszając w niespokojną przechadzkę po kabinie — że za swoją poczciwość i uczynność mogą drogo zapłacić… Przez rozdarcia skafandrów stykali się bezpośrednio z organizmami ofiar wypadku. Ale cóż… Nie mamy żadnej rady! Nie zgłoszą się chyba dobrowolnie na kurację.

— Szczęście chociaż, że nie próbowali leczyć Ewy i Teda swoimi sposobami! — zauważył Adam ze zgrozą.

— Zawsze mówiłem, że nie doceniamy ich inteligencji! — powiedział Har z przekonaniem.

Znowu umilkli.

Na korytarzu zastukały kroki. W uchylonych drzwiach ukazała się blada twarz Wery.

— Już! — powiedziała cicho, przymknąwszy zmęczone oczy. — Wszystko w porządku…

Zachwiała się. Adam podbiegł i odprowadził ją do kabiny sypialnej.