Выбрать главу

Lon przeczekał pomruk zaciekawienia i bez dalszych wyjaśnień odczytał:

— … zbudzenie — człowiek — działanie — ciało — sto… To wszystko, mam nadzieję, że zrozumieliście? Czy są pytania? — zaśmiał się, spoglądając na osłupiałych słuchaczy.

— Do licha! — mruknął Adler. — To mi przypomina pewien przepis kulinarny: wziąć kurę, skręcić przez maszynkę…

— Niezbyt to jasne, ale można pomyśleć… — powiedział zarozumiale Ted. — Trzeba tylko odgadnąć, czym na co należy działać.

— Właśnie: „tylko”!

— Ciało — to chyba ten człowiek. Albo…

— Nie, ja uważam, że tu chodzi o ciało chemiczne.

— Albo fizyczne!

Dyskusja rozgorzała natychmiast. Po kilkunastu minutach dopiero ktoś wpadł na prosty pomysł, że cały tekst, jeśli ma być zrozumiały przez ludzi, musi się prosto wykładać, a jego pozornie logogryficzna forma spowodowana jest brakiem nazw pewnych pojęć w dawnym języku ziemskim, którym operowali autorzy.

— Jakie działanie może wchodzić w grę w stosunku do tego przeźroczystego pudła? Chyba nie młotek ani kwas fluorowodorowy. To rzecz precyzyjna… Może jakieś promieniowanie? — zastanawiał się Geon.

— Rentgenowskie nie, próbowaliśmy to już prześwietlać.

— Może jądrowe?

— Bardzo możliwe! — zgodził się Igen. — Tylko jakiego rodzaju?

— Zaraz! — wykrzyknął nagle Edi. — Przecież podanie liczby protonów w jądrze określa jednoznacznie… Tak! „Ciało sto” — to przecież pierwiastek, ciało proste o liczbie atomowej sto!

— Sztuczny pierwiastek promieniotwórczy, ferm! — dopowiedział Ted, który tablicę układu okresowego wykuł był na pamięć.

— Macie chyba rację — rzekł Atros, wstając. — Przypominam jednak, że fermu nie posiadamy tutaj w zapasie i ze sprawdzeniem tego przypuszczenia trzeba się wstrzymać do powrotu na Ziemię. Nie należy zresztą i tak budzić tego pana, nie potrzebuję nowego członka załogi. Pewnie objadłby nas ze szczętem, nie odżywiał się przecież przez ostatnie parę tysięcy lat. Niech sobie śpi spokojnie. A wam przypominam — dodał ze złośliwym uśmieszkiem — że to ma być bankiet, a nie seminarium naukowe.

— Jeszcze tylko ja… — powiedział Har prosząco jak uczniak, aż wszyscy się roześmiali.

— Jestem co prawda historykiem — zastrzegł się swoim zwyczajem Har — lecz ośmielę się zabrać głos w nieco ogólniejszej materii. Otóż na podstawie bezpośrednich wrażeń z pobytu na Florze, jak też z obserwacji poczynionych tu i we wnętrzu stożka, wysnuliśmy następującą teoryjkę, nie wiemy, czy słuszną, lecz w pewnej mierze uzasadnioną. Kosmici, będąc na Ziemi, poznawali nas nie tylko od strony naszych umiejętności i możliwości. Mając na pewno obszerny materiał do porównań, Kosmici mogli w mniejszym lub większym zakresie przewidzieć nasze dalsze postępowanie. Badając jednak te niezbyt piękne cechy natury ludzkiej, których nie będę wymieniał, a które dały znać o sobie już w zamierzchłych czasach naszej historii, Kosmici mogli sobie wyobrazić wszystkie bezeceństwa, których dopuścić się może człowiek — posiadający władzę i odpowiednie środki — w stosunku do innego człowieka. Cóż jednak mieli robić? Przyjęli już wcześniej zasadę nieingerencji w sprawy odwiedzanych planet. Odlecieli więc, pędzeni tą samą żądzą wiedzy o przestrzeni, która i nas przygnała tutaj.

Po przybyciu na Florę odkryli jej mieszkańców.

Nie przesądzam, czy stało się to przed czy po hipotetycznym „kataklizmie” — tak czy inaczej znaleźli ich na dość niskim szczeblu rozwojowym. Wtedy to poraziła Kosmitów straszna myśl. Co będzie, jeśli dnia pewnego w świat Florytów wkroczy nagle ów nieopanowany, szarpany przeróżnymi sprzecznościami ludek z trzeciej planety Żółtego Słońca? Kosmici zdawali sobie przecież sprawę z ogromnej różnicy szans między nami i Florytami.

To, co zastaliśmy tu, na obu planetach, to ślady rozpaczliwego wysiłku, ogromnego aktu miłosierdzia ze strony Kosmitów w stosunku do tych biedaków narażonych na sąsiedztwo gwałtownie rozwijającej się rasy ludzkiej. Istniało pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa, że dotrą tu żądni zdobyczy kolonizatorzy, chcący podporządkować sobie lub wytępić prawowitych gospodarzy…

Kosmici pomylili się. Podjęta przez nich próba ratowania pięknej cywilizacji floryjskiej nie powiodła się… Na szczęście Kosmici pomylili się także w drugim przypadku: co do nas, ludzi… To uratowało Florę i jej mieszkańców. Te dwie pomyłki nie umniejszają w niczym znaczenia pięknego gestu nieznanych istot. Oni odlecieli w głębie Galaktyki. To, co zostawili, świadczy, iż byli oni „ludzcy” w najlepszym znaczeniu tego słowa. A to, jak wyglądali — czy byli niscy i grubi, jak zdawałyby się świadczyć niskie i kwadratowe drzwi ich pomieszczeń, czy też poruszali się w pozycji poziomej, jak wynikałoby z długości komór śluz w Starej Bazie — to chyba nie jest najważniejsze.

Har przerwał na chwilę, jakby w obawie, że znużył słuchaczy, lecz oni siedzieli poważni i zasłuchani. Ciągnął więc dalej:

— Pozostał jeszcze ten uśpiony człowiek. Muszę i jego zmieścić w ramach moich przypuszczeń. Według mnie zabrano go z Ziemi na jego życzenie. Pozostawiono go na Orfie na wypadek, gdyby wszelkie usiłowania spełzły na niczym i gdyby nie udało się spowodować szybszego rozwoju Florytów. Miał powstrzymać ludzi przed czynieniem zła… To był rozpaczliwy odruch ratowania dobrego imienia ludzi przez jednego człowieka. Nikła to była szansa, ale i to mogło coś dać… Gdyby zaś Floryci zdążyli tu przed nami, wtedy on mógłby być pośrednikiem, parlamentariuszem…

Dlaczego Kosmici zniszczyli urządzenia startowe swego kosmoportu? Sądzę, że chodziło im o to, by nikt nie korzystał z ich wynalazków. Nie chcieli oddawać ich w niewiadome, a przez to niepewne ręce. Nie chcieli też, aby Floryci zbyt wcześnie próbowali do nas dotrzeć. Nie mieli do nas zaufania, może słusznie… Walka dobra ze złem nie musi zawsze być rozstrzygana na rzecz dobra.

Osobiście jednak przekonany jestem, że statystyczne prawdopodobieństwo zwycięstwa dobra jest znacznie większe, bliskie jedności… Jeśli źle się wyraziłem, niech mi to matematycy wybaczą — jestem tylko historykiem.

— Widzę — zakończył Har — że wprawiłem was w nastrój zadumy. Dziś jednak nie należy się poddawać takim nastrojom. Mamy wiele powodów do radości: wracamy przecież na Ziemię, wszyscy cali i zdrowi. Jeśli uważacie, że to za mało, dodam jeszcze jedną przyczynę: cieszmy się, że jesteśmy tacy właśnie, jacy jesteśmy, nie zaś tacy, jakimi w swych przewidywaniach widzieli nas Kosmici. Nie miejmy im jednak za złe, że chcieli kogoś chronić przed nami!

To, co powiedziałem, jest tylko domysłem opartym na skąpych wiadomościach, które udało się nam zebrać. Możecie potraktować to jako bajkę czy przypowieść, ale możecie również pomyśleć na ten temat… Nie dziś jednak, bardzo was proszę. Dzień dzisiejszy jest ważny i uroczysty — ostatni dzień na tej planecie. Jutro rozpoczniemy powrót. Ruszymy w stronę naszej starej Ojczyzny, Ziemi, by zanieść ludziom wiadomość: nie jesteśmy sami, są blisko nas istoty myślące. Jedne z nich są zaledwie na początku drogi swego rozwoju, inne — osiągają szczyty doskonałości technicznej. Żadne jednak z nich nie są ani lepsze, ani gorsze od nas przez to, że są inne.