— Niestety, nie mam teraz czasu na uzupełnianie swego wykształcenia humanistycznego! — burknął Ted niezbyt uprzejmie.
W tej samej chwili z wnętrza „Suma” wyjrzał Max Bodin.
— Za dwadzieścia minut chcę was widzieć w fotelach. Skafandry B-4 z podwójnym zapasem powietrza.
— Tak jest! — odpowiedzieli oboje z przejęciem i pobiegli do kabin.
Ted był z powrotem po ośmiu minutach. Przez ramię miał przewieszoną torbę z osobistymi rzeczami, a w dłoni dźwigał nowiutki, lśniący miotacz plazmowy. Dowódca, przydzielając Tedowi tę broń, powiedział: „Miotacz służy przede wszystkim do tego, by go mieć. To doskonale wpływa na samopoczucie”. Miało to oznaczać, że w miarę możności nie należy go używać. Ted miał jednak ogromną ochotę wypróbować miotacz, z czystej ciekawości…
Ewa zjawiła się dokładnie po dwudziestu minutach. Spora i na oko dość ciężka walizka obijała jej nogi, w lewej ręce dźwigała jeszcze jakąś paczkę. Ted miał ochotę zapytać złośliwie o ilość zawartych w walizce sztuk garderoby, lecz w otworze luku pojawił się Max, również w pełnym stroju podróżnym. Podszedł do nich i wprawnymi ruchami sprawdził stan skafandrów.
— Można! — powiedział wreszcie i zagarnął ich obiema rękami w kierunku włazu. Potem podszedł do jednej ze ścian korytarza i nacisnął taster. Ze ścian zaczęły powoli wysuwać się grodzę odcinające człon „Suma” od reszty statku.
Nareszcie!
Rakieta wyszła z warstwy chmur i płaskim lotem szybowała nad pustynią. Równy teren, tu i ówdzie nakrapiany grupkami wzgórz, sięgał aż po kraniec widocznego na przednich ekranach zachodniego horyzontu. Miejscami jak atole na tym suchym oceanie widniały ostre i regularne koliska kraterów przypominających pierścieniowe góry Merkurego. Nagle środek ekranu zalśnił białą iskrą światła. To z bazy, której z tej wysokości nawet nie było widać, wystrzelił w kierunku „Suma” mgnienie oka trwający laserowy strumień naprowadzający. Autopilot zareagował, zanim jeszcze powieki patrzących w ekran odemknęły się po tym błysku. Ekran oślepł od niebiesko-białych płomieni dysz hamujących, fotele przechyliły się stosownie do zmiany kierunku pionu.
Po kilku sekundach płomień dysz zgasł jak zdmuchnięty. Dysze kierunkowe syknęły krótkim podmuchem sprężonego gazu. Obraz pustyni zniknął z ekranów w dół, a jego miejsce zajęło ołowianoszare niebo. Fotele zakolebały się, przyjmując normalne położenie. Rufowe dysze zagrały na połowie ciągu. „Sum”, jakby zawieszony na wysięgniku ogromnego dźwigu, zawisł na chwilę nieruchomo, a potem powoli osunął się w dół.
Lądowali na piasku, by nie zniszczyć zbyt słabej dla tak ciężkiej rakiety powłoki lądowiska.
Prawa dłoń Maxa, spoczywająca na dźwigni regulacji ciągu, przesuwała się prawie niedostrzegalnie ku przodowi. Rakieta, stojąc na płomieniu, opadała z wolna. Przez kulę hełmu widać było ostry profil Maxa, nieruchomo patrzącego w mrowie rozedrganych wskaźników na desce rozdzielczej. Ziemia nacierała na statek pionową ścianą w tylnych ekranach. Szum silników przerodził się w wycie, płomień gorącym oddechem sięgnął piasku i rozmiótł błyskawicznie jego lotną warstwę powierzchniową, wygrzebując w tym miejscu kolisty lej, obwałowany pierścienistym nasypem. Długie, pajęcze nogi wsporników utkwiły płaskimi stopami w dnie leja, zapadając się nieco. Po chwili jednak odnalazły oparcie w twardszych warstwach gruntu, amortyzatory ugięły się ciężko, mlaskając przetłaczanym w ich wnętrzu olejem. Dysze, które zamilkły w chwili zetknięcia się wsporników z gruntem, plunęły raz jeszcze słabym podmuchem, by rozkołysać rakietę w pionie dla sprawdzenia stateczności. Wreszcie rakieta znieruchomiała. Pilot trwał jednak wciąż w skupionym napięciu. Z dłonią na dźwigni śledził jeszcze świetliste słupki dynamometrów wskazujących obciążenie wszystkich trzech wsporników. Było równomierne. Wskaźnik pionu — czerwony świetlik wśród pajęczyny koncentrycznych okręgów — ani o włos nie odchylał się od punktu zerowego.
Napięcie znikało powoli z twarzy Maxa. Nad jego głową zamrugał zielony sygnał. Teraz dopiero Max przekręcił maleńki kluczyk blokady rozrządu i schował go do kieszeni skafandra.
— Po co ten kluczyk? — zapytał Ted.
— Przepisy… — zaśmiał się Max. — Ktoś tam pomyślał sobie, że lepiej by było, gdyby nam tubylcy nie ukradli rakiety.
— Wierzysz w tubylców? — wtrąciła Ewa.
— Gdyby to cokolwiek pomogło, na pewno gotów byłbym uwierzyć. Tu jednak chyba ich nie spotkamy.
Minąwszy śluzę, wydostali się do komory wyjściowej. Max uruchomił wyciąg i po chwili krzesełko windy kołysało — się tuż za progiem wyłazu. Ewa jako pierwsza zajęła w nim miejsce i krzesełko zaczęło powoli wędrować w dół wzdłuż kratowej konstrukcji jednego ze wsporników.
Spojrzała najpierw w dół, w trzydziestometrową przepaść pod stopami, a potem w niebo.
Igen miał rację. Niebo miało lekki odcień fioletu, nad widnokręgiem różowiło się nieco, oświetlone niskim purpurowym słońcem. W niewielkiej odległości srebrzyła się gładka, jakby wprost z piasku wyrastająca kopuła bazy. Nieco w lewo od niej sterczały w niebo trzy ostre sylwety rakiet. Poza tym nic nie naruszało monotonii otoczenia.
Stopy Ewy zetknęły się z gruntem łagodnie, lecz niespodziewanie. Podziwiając panoramę zapomniała na chwilę, że zjeżdża wyciągiem. Odruchowo podkurczyła nogi, lecz krzesełko zatrzymało się już na dole. Odpięła klamrę i zeskoczyła na ziemię.
Ted, stojąc na progu wyłazu, odczuł nieprzyjemny zawrót głowy. Przed nim rozpościerała się jasna przestrzeń, czerwone słońce oślepiało. To, co ujrzał, zaskoczyło go. Poczuł się nagle jak zamknięty pod ogromnym, nieprzejrzystym kloszem, odcinającym go od tak dobrze znanych gwiazd i konstelacji. Wobec próżni, do której tak się przyzwyczaił, ta niebieskawa kopuła wydawała się czymś namacalnie ciężkim i gęstym. I tyle swobodnej, przestrzeni… W porównaniu z ciasnym i do maksimum wykorzystanym wnętrzem statku ten nadmiar pustej przestrzeni wydał się chłopcu jakimś straszliwym marnotrawstwem!
Ewa przebrnęła przez wał piasku usypanego podmuchem dysz. Czekając na towarzyszy, przyglądała się, jak ziarna osypują się po zboczu wału, porywane ostrymi podmuchami wiatru. Prawie nie zastanawiając się, przyklękła i nabierając w obie dłonie piasku, podrzuciła go w górę. Wiatr porwał ziarna i rozwiał je sypkim warkoczem. To było zabawne. Ewa raz jeszcze puściła na wiatr garść piasku, a potem otrzepała rękawice i spojrzała w kierunku bazy, skąd zbliżało się właśnie coś na kształt komety wlokącej ogon szybko opadającego pyłu. „Głową” komety okazał się pełzak, gąsienicowy pojazd pustynny. Zatrzymał się w odległości kilkunastu metrów. Kopułka uniosła się, z kabiny wyskoczył Adam Wroński. W dłoni niósł pęk jakichś suchych badyli. Z uroczystą miną zbliżył się do Ewy i składając niski ukłon, wręczył jej rosochaty bukiet.
— Witam na Orfie. Ponieważ przybyliśmy o dziesięć minut wcześniej, czujemy się gospodarzami. A to najpiękniejszy — bo jak dotąd jedyny — okaz miejscowej roślinności: miotłowiec Wrońskiego, na cześć odkrywcy.
Do bazy było niedaleko, lecz jechali dość długo, bo pełzak nie mieścił czterech osób w kabinie. Ewa i Adam zajęli miejsca wewnątrz, a Ted z Maxem uczepili się z tyłu pojazdu.
Pozostawiona w pustyni rakieta stała, podobna do olbrzymiego kraba, na trzech szeroko rozstawionych nogach wsporników. Ted przyglądał się przez chwilę jej strzelistej sylwetce.
— Okazale wygląda, prawda? — powiedział Max z dumą. — Pierwszy raz możesz popatrzeć na nią z zewnątrz. Prawdziwy sum. Nawet wąsami porusza.