Выбрать главу

— Skierować samopasy do hali? — dopytywał się gorączkowo Ted.

— Nie — Edi machnął ręką. — Nie trzeba, dadzą sobie radę.

Wpadli do hali. Ted zaryglował właz i podbiegł do iluminatora. Na zewnątrz rozpętało się niesamowite piekło. W zapadłym nagle zmroku ukazały się pierwsze fale piasku i runęły na kopułę głównego budynku. Równocześnie cała powierzchnia roziskrzyła się drobnymi igiełkami wyładowań elektrycznych. Potem zrobiło się zupełnie ciemno. Tylko dachy zabudowań świeciły ciągłym bladym światłem iskrzenia.

— Piaskowa burza z wyładowaniami! — zawołał Edi z zachwytem. — Przyroda zawsze sobie poradzi! Nie ma wody — może być piasek. Byle gnębić biedne stworzenia…

Widać było, że z satysfakcją obserwuje bezskuteczne ataki piasku na zagubiony w pustyni skrawek cywilizacji.

— To pierwszy kontratak, odpowiedź Orfy na nasze wtargnięcie — powiedział po chwili. — Jak dotąd my jesteśmy górą. Ale przeciwnika nigdy nie należy lekceważyć!

Trąba powietrzna przeszła równie szybko, jak się pojawiła. Pozostawiła po sobie wały nawianego wokół budynków piasku. W miejscu gdzie przed chwilą stały samopasy, sterczały tylko pręty anten.

— Teraz patrz! — powiedział Edi uroczyście, gdy wyszli ponownie na zewnątrz.

Nacisnął klawisz sterowania. Przed halą zakotłowało się, jakby nowa, mniejsza burza wybuchła nagle w tym miejscu. Po chwili piasek opadł, a sześć samopasów triumfalnie kołysząc czułkami anten powędrowało sznureczkiem do hali.

— Jedno niebezpieczeństwo udało się nam z góry przewidzieć — powiedział Edi. — Te automaty przeszły swój bojowy chrzest na Marsie, w głębi Czerwonej Pustyni. Jakie jeszcze niespodzianki mogą je spotkać tu, na Orfie?

— Mamo… — zaczął Ted, gdy zasiedli wieczorem do kolacji w kabinie mieszkalnej.

Spojrzała na syna, jakby przeczuwając, że chce ją spytać o coś bardzo ważnego. Zachęciła go ciepłym spojrzeniem.

— Mamo, czy ty… i ojciec… jesteście zadowoleni ze swej pracy? Z tego, że jesteście tutaj, z dala od Ziemi i innych ludzi?

— Oczywiście! — odpowiedziała natychmiast. — Przecież nikt nas do tego nie zmuszał. Chcieliśmy sami, wybraliśmy… A dlaczego pytasz? Czy ty jesteś niezadowolony? Ciebie nikt nie pytał, wiec miałbyś prawo do niezadowolenia…

— Ależ nie, nie! — zaprotestował gwałtownie. — Ja bardzo, bardzo chcę. Chciałbym nawet jeszcze więcej… Chciałbym być przydatny… wydaje mi się jednak, że nie jestem tu bardzo potrzebny, czuję się tu jakoś… ponadplanowo.

— A ty jesteś przekonany, że stać cię na dokonanie wielkich rzeczy, tylko my ci nie pozwalamy?! — dokończyła Anna z uśmiechem.

— Nno… tak! — bąknął Ted. — Skąd wiesz, że tak właśnie pomyślałem?

Roześmiała się wesoło, biorąc go za rękę.

— Znam to już skądś… Twój ojciec, gdy miał tyle lat, co ty, myślał zupełnie tak samo.

— Znałaś go już wtedy?

— Nawet wcześniej!

— Na Ziemi?

— Nie, na Ganimedzie. Jak wiesz, ojciec się tam urodził, a ja przyjechałam z rodzicami, mając dziesięć lat. Igen miał wówczas trzynaście. Był bardzo pewien siebie, zupełnie jak ty. Prowadził mnie na karkołomne wycieczki w góry Ganimeda i zwierzał się ze swych planów i… kłopotów. Największym kłopotem było oczywiście to, że dorośli nie dopuszczają go do niebezpiecznych prac i wypraw. On już wtedy chciał lecieć do gwiazd. No i poleciał…

Ted słuchał z ciekawością. Nieczęsto się zdarzało, żeby miał czas na dłuższą rozmowę z matką, ona także była wiecznie czymś zajęta albo zmęczona.

— Mamo, ale jeśli się już wybrało tę drogę badacza przestrzeni… to chyba trzeba oddać się całkowicie tej pracy? Atros wciąż podkreśla, że jest nas mało i mało mamy czasu…

— Oczywiście! Widzisz przecież, jak wszyscy sumiennie spełniają swe obowiązki.

— Mamo — ciągnął Ted — bo taka na przykład Ewa… Właściwie to ją lubię, choć jest jeszcze taka dziecinna… Ale ona tylko pozornie jest tu, z nami. Tak naprawdę to ona jest bardziej tam, na Ziemi, niż tutaj. Nigdy nie widziała Ziemi, ale wydaje mi się, że ona bardziej ją kocha niż nasz statek, naszą pracę, no w ogóle naszą całą teraźniejszość… To chyba nie tak powinno być! Powinniśmy bardziej żyć tym, co mamy, niż tym, co zostało daleko…

Anna spojrzała na syna z powagą.

— Ja też najbardziej ze wszystkiego kocham Ziemię — powiedziała dobitnie. — Atros, Geon, twój ojciec, który się na niej nie urodził — oni wszyscy także ją kochają, każdy na swój sposób. To dobrze, że Ewa interesuje się Ziemią. Dla was jest ona planetą tak samo nieznaną, jak Orfa i Flora. Powinniście ją poznawać i kochać.

— Może, gdy wrócimy… — zaczął Ted niepewnie.

— Nie! — przerwała Anna. — Teraz musisz ją pokochać, a przynajmniej zrozumieć jedno: że my wszyscy jesteśmy tu nie dlatego, że znienawidziliśmy Ziemię i uciekliśmy z niej, lecz dlatego właśnie, że ją kochamy. Wiem, że trudno ci to zrozumieć, ale to nie paradoks. Ziemia to nie tylko glob krążący wokół Słońca. Ziemia — to również i przede wszystkim ludzie, ich życie, historia, kultura… Tak trzeba rozumieć słowo: Ziemia.

Ted patrzył w talerz, ważąc w myślach słowa matki. Miała rację: nie rozumiał wielu rzeczy…

ROZDZIAŁ CZWARTY

W KTÓRYM POWSTAJE PYTANIE, CZY BOLOTY ŻYWIĄ SIĘ AUTOMATAMI

Trzy dni upłynęły jednostajnie i bez rewelacyjnych Wydarzeń.

Zespół Geona wystartował „Sumem”. Tylko tak duża rakieta mogła podźwignąć spory batyskaf. Wylądowali na wysepce w środku oceanu i jeszcze tego samego dnia weszli w zanurzenie. Od tej chwili nie można było porozumiewać się z nimi normalnymi kanałami łączności. Dopiero następnego dnia w południe sejsmografy zarejestrowały cztery kolejne wstrząsy, co oznaczało, że załoga batyskafu nie napotyka na żadne poważne trudności. Odtąd codziennie dochodziły od nich jedynie regularne sygnały sejsmiczne.

Grupa Igena penetrowała południowo-wschodnie rejony pustyni, na zachodzie szeroką ławą przeczesywały ją samopasy. Na tablicy kontrolnej w bazie można było w każdej chwili sprawdzić prawidłowość funkcjonowania automatów. Codzienne komunikaty z pustyni nie przynosiły nic prócz danych geologicznych i fizycznych.

Grupa łącznościowa miała nieustający kłopot: za wszelką cenę usiłowała zwrócić na siebie uwagę przypuszczalnych mieszkańców Flory. Sygnały wysyłane na wszystkich częstotliwościach pozostawały jednak bez odpowiedzi.

Lon Rahme, który był psychologiem („specjalistą od psychologii istot pozaziemskich”, jak go złośliwie nazywali współtowarzysze) i wchodził w skład grupy łącznościowej, nazywał to ciągłe nadawanie sygnałów „wywoływaniem duchów”. Jedyną osobą, wobec której nie upierał się przy swojej niewierze w istnienie floryjskiej cywilizacji, była Mais Proat (socjolog, zwana także „specjalistką od społeczeństw galaktycznych”, a ponadto językoznawca, ma się rozumieć także w skali kosmicznej, czego nieomieszkiwali podkreślać koledzy w chwilach dobrego humoru). Wobec Mais jednak nie tylko Lon tracił pewność siebie. Dziewczyna była po prostu niezwykle ładna.

Worek sensacji rozpruł się czwartego dnia.

Pollo zgłosił się o zwykłej porze. Przez kilka minut przekazywał dane — mnóstwo cyfr i symboli, które kierowano od razu do pamięci analizatorów. Najciekawszą wiadomość zachował „na deser”.

— Dziś w nocy czujniki zarejestrowały ruchy na pustyni w pobliżu pełzaków. Tai, który miał właśnie dyżur, obudził mnie i Igena. Poszliśmy zobaczyć, co to jest. Okazało się, że żywe obiekty. Nie wiem, czy wolno mi je nazwać zwierzętami, nie chcę się narażać biologom i wchodzić w ich kompetencje. Igen mówi, że to mu przypomina trylobity powiększone do rozmiarów hipopotama. Ja nie znam się na tym i raczej porównałbym je do czaszy rozpiętego parasola. Ocenicie zresztą sami, zrobiłem zdjęcia. Żywych okazów nie podejmujemy się dostarczyć — ważą pewnie po kilkaset kilogramów. Pamiętasz, Atros, naszego starego przyjaciela Bolota, tego z centrali namiarowej na Deimosie? On ważył chyba niewiele mniej… To znaczy, na Ziemi ważyłby, bo na Deimosie nie ważył prawie nic. Otóż właśnie ten przemiły grubas mi się przypomniał, gdy zobaczyłem te ociężałe stwory. Zaproponowałem, by na jego cześć nazwać je bolotam i. Dobra nazwa?