ajentów, dopókim bodaj dźwigał i wyładowywał zepsute wozy albo czuwał nad
skradającym się grabieżcą, miałem względny spokój. Ale gdym oderwał się od
interesów, a nawet gdym na chwilę złożył pióro, czułem ból, jakby mi - czy ty
26
rozumiesz, Ignacy ? - jakby mi ziarno piasku wpadło do serca. Bywało, chodzę,
jem, rozmawiam, myślę przytomnie, rozpatruję się w pięknej okolicy, nawet
śmieję się i jestem wesół, a mimo to czuję jakieś tępe ukłucie, jakiś drobny
niepokój, jakąś nieskończenie małą obawę.
Ten stan chroniczny, męczący nad wszelki wyraz, lada okoliczność
rozdmuchiwała w burzę. Drzewo znajomej formy, jakiś obdarty pagórek, kolor
obłoku, przelot ptaka, nawet powiew wiatru bez żadnego zresztą powodu budził
we mnie tak szaloną rozpacz, że uciekałem od ludzi. Szukałem ustroni tak
pustej, gdzie bym mógł upaść na ziemię i nie podsłuchany przez nikogo, wyć z
bólu jak pies.
Czasami w tej ucieczce przed samym sobą doganiała mnie noc. Wtedy spoza
krzaków, zwalonych pni i rozpadlin wychodziły naprzeciw mnie jakieś szare
cienie i smutnie kiwały głowami o wybladłych oczach. A wszystkie szelesty
liści, daleki turkot wozów, szmery wód zlewały się w jeden głos żałosny, który
mnie pytał: „Przechodniu nasz, ach! co się z tobą stało?...”
Ach, co się ze mną stało...
- Nic nie rozumiem - przerwał Ignacy. - Cóż to za szał ?
- Co?... Tęsknota.
- Za czym ?
Wokulski drgnął.
- Za czym? No... za wszystkim... za krajem...
- Dlaczegożeś nie wracał ?
- A cóż by mi dał powrót ?... Zresztą - nie mogłem.
- Nie mogłeś? - powtórzył Ignacy.
- Nie mogłem... i basta! Nie miałem po co wracać - odparł niecierpliwie
Wokulski. - Umrzeć tu czy tam, wszystko jedno... Daj mi wina - zakończył
nagle, wyciągając rękę.
Rzecki spojrzał w jego rozgorączkowaną twarz i odsunął butelkę.
- Daj pokój - rzekł - już i tak jesteś rozdrażniony...
- Dlatego chcę pić...
- Dlatego nie powinieneś pić - przerwał Ignacy. - Za wiele mówisz... może
więcej, aniżelibyś chciał - dodał z naciskiem.
Wokulski cofnął się. Zastanowił się i odparł potrząsając głową:
- Mylisz się.
- Zaraz ci dowiodę - odpowiedział Ignacy przyciszonym głosem. - Ty nie
jeździłeś tam wyłącznie dla zrobienia pieniędzy...
- Zapewne - rzekł Wokulski po namyśle.
- Bo i na co trzysta tysięcy rubli tobie, któremu wystarczało tysiąc na rok ?...
- To prawda.
Rzecki zbliżył swoje usta do jego ucha.
- Jeszcze ci powiem, że pieniędzy tych nie przywiozłeś dla siebie...
- Kto wie, czyś nie zgadł.
- Zgaduję więcej, aniżeli myślisz...
27
Wokulski nagle roześmiał się.
- Aha, więc tak sądzisz? - zawołał. - Upewniam cię, że nic nie wiesz, stary
marzycielu.
- Boję się twojej trzeźwości, pod wpływem której gadasz jak wariat. Rozumiesz
mnie, Stasiu?...
Wokulski wciąż się śmiał.
- Masz rację, nie przywykłem pić i wino uderzyło mi do głowy. Ale - już
zebrałem zmysły. Powiem ci tylko, że mylisz się gruntownie. A teraz, ażeby
ocalić mnie od zupełnego upicia, wypij sam - za pomyślność moich zamiarów.
Ignacy nalał kieliszek i mocno ściskając rękę Wokulskiemu, rzekł:
- Za pomyślność wielkich zamiarów...
- Wielkich dla mnie, ale w rzeczywistości bardzo skromnych.
- Niech i tak będzie - mówił Ignacy. - Jestem tak stary, że mi wygodniej nic nie
wiedzieć; jestem już nawet tak stary, że pragnę tylko jednej rzeczy - pięknej
śmierci. Daj mi słowo, że gdy przyjdzie czas, zawiadomisz mnie...
- Tak, gdy przyjdzie czas, będziesz moim swatem.
- Już byłem i nieszczęśliwie... - rzekł Ignacy.
- Z wdową przed siedmioma laty ?
- Przed piętnastoma.
- Znowu swoje - roześmiał się Wokulski. - Zawsze ten sam!
- I tyś ten sam. Za pomyślność twoich zamiarów... Jakiekolwiek są, wiem jedno,
że muszą być godne ciebie. A teraz - milczę...
To powiedziawszy Ignacy wypił wino, a kieliszek rzucił na ziemię. Szkło
rozbiło się z brzękiem, który obudził Ira.
- Chodźmy do sklepu - rzekł Ignacy. - Bywają rozmowy, po których dobrze jest
mówić o interesach.
Wydobył ze stolika klucz i wyszli. W sieni wionął na nich mokry śnieg. Rzecki
otworzył drzwi sklepu i zapalił kilka lamp.
- Co za towary! - zawołał Wokulski. - Chyba wszystko nowe ?
- Prawie. Chcesz zobaczyć ?... Tu jest porcelana. Zwracam ci uwagę...
- Później... Daj mi księgę.
- Dochodów ?
- Nie, dłużników.
Rzecki otworzył biurko, wydobył księgę i podsunął fotel. Wokulski usiadł i
rzuciwszy okiem na listę, wyszukał w niej jedno nazwisko.
- Sto czterdzieści rubli - mówił czytając. - No, to wcale niedużo...
- Któż to? - zapytał Ignacy. -- A... Łęcki...
- Panna Łęcka ma także otwarty kredyt... bardzo dobrze - ciągnął Wokulski
zbliżywszy twarz do księgi, jakby w niej pismu było niewyraźne. - A... a...
Onegdaj wzięła portmonetkę... Trzy ruble ?... to chyba za drogo...
- Wcale nie - wtrącił Ignacy. - Portmonetka doskonała, sam ją wybierałem.
- Z którychże to ? - spytał niedbale Wokulski i zamknął księgę.
- Z tej gablotki. Widzisz, jakie to cacka.
28
- Musiała jednak dużo między nimi przerzucić... Jest podobno wymagająca...
- Wcale nie przerzucała, dlaczego miałaby przerzucać ? - odparł Ignacy. -
Obejrzała tę...
- Tę?..
- A chciała wziąć tę...
- Ach, tę... - szepnął Wokulski biorąc do ręki portmonetkę.
- Ale ja poradziłem jej inną, w tym guście...
- Wiesz co, że to jednak jest ładny wyrób.
- Tamta, którą ja wybrałem, była jeszcze ładniejsza.
- Ta bardzo mi się podoba. Wiesz... ja ją wezmę, bo moja już na nic.:.
- Czekaj, znajdę ci lepszą - zawołał Rzecki.
- Wszystko jedno. Pokaż inne towary, może jeszcze co mi się przyda.
- Spinki masz ?... Krawat, kalosze, parasol...
- Daj mi parasol, no... i krawat. Sam wybierz. Będę dziś jedynym gościem i w
dodatku zapłacę gotówką.
- Bardzo dobry zwyczaj - odparł uradowany Rzecki. Prędko wydobył krawat z
szuflady i parasol z okna i podał je ze śmiechem Wokulskiemu. - Po strąceniu
rabatu - dodał - jako handlujący, zapłacisz siedem rubli. Pyszny parasol...
Bagatela...
- To już wróćmy do ciebie - rzekł Wokulski.
- Nie obejrzysz sklepu? - spytał Ignacy.
- Ach, co mnie to ob...
- Nie obchodzi cię twój własny sklep, taki piękny sklep ?... - zdziwił się Ignacy.
- Gdzież znowu, czy możesz przypuszczać... Ale jestem trochę zmęczony.
- Słusznie - odparł Rzecki. - Co racja, to racja. Więc idźmy.
Pozakręcał lampy i przepuściwszy Wokulskiego zamknął sklep. W sieni znowu
spotkał ich mokry śnieg i Paweł, niosący obiad.
ROZDZIAŁ PIĄTY:
DEMOKRATYZACJA PANA I MARZENIA PANNY Z
TOWARZYSTWA