Pan Tomasz Łęcki z jedyną córką Izabelą i kuzynką panną Florentyną nie
mieszkał we własnej kamienicy, lecz wynajmował lokal, złożony z ośmiu
pokojów, w stronie Alei Ujazdowskiej. Miał tam salon o trzech oknach, gabinet
własny, gabinet córki, sypialnią dla siebie, sypialnią dla córki, pokój stołowy,
pokój dla panny Florentyny i garderobę, nie licząc kuchni i mieszkania dla
służby, składającej się ze starego kamerdynera Mikołaja, jego żony, która była
kucharką, i panny służącej, Anusi.
Mieszkanie posiadało wielkie zalety. Było suche, ciepłe, obszerne, widne. Miało
marmurowe schody, gaz, dzwonki elektryczne i wodociągi. Każdy pokój w
miarę potrzeby łączył się z innymi lub tworzył zamkniętą w sobie całość.
29
Sprzętów wreszcie miało liczbę dostateczną, ani za mało, ani za wiele, a każdy
odznaczał się raczej wygodną prostotą aniżeli skaczącymi do oczu ozdobami.
Kredens budził w widzu uczucie pewności, że z niego nie zginą srebra; łóżko
przywodziło na myśl bezpieczny spoczynek dobrze zasłużonych; stół można
było obciążyć, na krześle usiąść bez obawy załamania się, na fotelu marzyć.
Kto tu wszedł, miał swobodę ruchu; nie potrzebował lękać się, że mu coś zastąpi
drogę lub że on coś zepsuje. Czekając na gospodarza nie nudził się, otaczały go
bowiem rzeczy, które warto było oglądać. Zarazem widok przedmiotów,
wyrobionych nie wczoraj i mogących służyć kilku pokoleniom, nastrajał go na
jakiś ton uroczysty.
Na tym poważnym tle dobrze zarysowywali się jego mieszkańcy.
Pan Tomasz Łęcki był to sześćdziesięciokilkoletni człowiek, niewysoki, pełnej
tuszy, krwisty. Nosił nieduże wąsy białe i do góry podczesane włosy, tej samej
barwy. Miał siwe, rozumne oczy, postawę wyprostowaną, chodził ostro. Na
ulicy ustępowano mu z drogi - a ludzie prości mówili: oto musi być pan z
panów.
Istotnie, pan Łęcki liczył w swoim rodzie całe szeregi senatorów. Ojciec jego
jeszcze posiadał miliony, a on sam za młodu krocie. Później jednak część
majątku pochłonęły zdarzenia polityczne, resztę - podróże po Europie i wysokie
stosunki. Pan Tomasz bywał bowiem przed rokiem 1870 na dworze francuskim,
następnie na wiedeńskim i włoskim. Wiktor Emanuel, oczarowany pięknością
jego córki, zaszczycał go swoją przyjaźnią i nawet chciał mu nadać tytuł
hrabiego. Nie dziw, że pan Tomasz po śmierci wielkiego króla przez dwa
miesiące nosił na kapeluszu krepę.
Od paru lat pan Tomasz nie ruszał się z Warszawy, za mało mając już pieniędzy,
ażeby błyszczeć na dworach. Za to jego mieszkanie stało się ogniskiem
eleganckiego świata i było nim aż do czasu rozejścia się pogłosek, że pan
Tomasz postradał nie tylko swój majątek, ale nawet posag panny Izabeli.
Pierwsi cofnęli się epuzerowie, za nimi damy mające brzydkie córki, z pozostałą
zaś resztą zerwał sam pan Tomasz i ograniczył swoje znajomości wyłącznie do
stosunków z familią. Lecz gdy i tu zauważył zniżenie się uczuciowej
temperatury, zupełnie wycofał się z towarzystwa, a nawet ku zgorszeniu wielu
szanownych osób, jako właściciel domu w Warszawie, wpisał się do Resursy
Kupieckiej. Chciano go tam zrobić prezesem, ale nie zgodził się.
Tylko jego córka bywała u sędziwej hrabiny Karolowej i paru jej przyjaciółek,
co znowu dało początek pogłosce, że pan Tomasz jeszcze posiada majątek i że
zerwał z towarzystwem w części przez dziwactwo, w części dla poznania
rzeczywistych przyjaciół i wybrania córce męża, który by ją kochał dla niej
samej, nie dla posagu.
Więc znowu dokoła panny Łęckiej począł zbierać się tłum wielbicieli, a na
stoliku w jej salonie stosy biletów wizytowych. Gości jednak nie przyjmowano,
co zresztą między nimi nie wywołało zbyt wielkiego oburzenia, ponieważ
rozeszła się trzecia z kolei pogłoska, że Łęckiemu licytują kamienicę.
30
Tym razem w towarzystwie powstał zamęt. Jedni twierdzili, że pan Tomasz jest
zdeklarowanym bankrutem, drudzy gotowi byli przysiąc, że zataił majątek, aby
zapewnić szczęście jedynaczce. Kandydaci do małżeństwa i ich rodziny znaleźli
się w dręczącej niepewności. Ażeby więc nic nie ryzykować i nic nie stracić,
składali hołdy pannie Izabeli nie angażując się zbytecznie i po cichu rzucali w
jej domu swoje karty, prosząc Boga, ażeby ich czasem nie zaproszono przed
wyklarowaniem się sytuacji.
O rewizytach ze strony pana Tomasza nie było mowy. Usprawiedliwiano go
ekscentrycznością i smutkiem po Wiktorze Emanuelu.
Tymczasem pan Tomasz w dzień spacerował po Alejach, a wieczorem grywał w
wista w resursie. Fizjognomia jego była zawsze tak spokojna, a postawa tak
dumna, że wielbiciele jego córki zupełnie potracili głowy. Rozważniejsi czekali,
ale śmielsi poczęli znowu darzyć ją powłóczystymi spojrzeniami, cichym
westchnieniem lub drżącym uściskiem ręki, na co panna odpowiadała lodowatą,
a niekiedy pogardliwą obojętnością.
Panna Izabela była niepospolicie piękną kobietą. Wszystko w niej było
oryginalne i doskonałe. Wzrost więcej niż średni, bardzo kształtna figura, bujne
włosy blond z odcieniem popielatym, nosek prosty, usta trochę odchylone, zęby
perłowe, ręce i stopy modelowe. Szczególne wrażenie robiły jej oczy, niekiedy
ciemne i rozmarzone, niekiedy pełne iskier wesołości, czasem jasnoniebieskie i
zimne jak lód.
Uderzająca była gra jej fizjognomii. Kiedy mówiła, mówiły jej usta, brwi,
nozdrza, ręce, cała postawa, a nade wszystko oczy, którymi zdawało się, że chce
przelać swoją duszę w słuchacza. Kiedy słuchała, zdawało się, że chce wypić
duszę z opowiadającego. Jej oczy umiały tulić, pieścić, płakać bez łez, palić i
mrozić. Niekiedy można było myśleć, że rozmarzona otoczy kogoś rękoma i
oprze mu głowę na ramieniu; lecz gdy szczęśliwy topniał z rozkoszy, nagle
wykonywała jakiś ruch, który mówił, że schwycić jej niepodobna, gdyż albo
wymknie się, albo odepchnie, albo po prostu każe lokajowi wyprowadzić
wielbiciela za drzwi...
Ciekawym zjawiskiem była dusza panny Izabeli.
Gdyby ją kto szczerze zapytał: czym jest świat, a czym ona sama ? niezawodnie
odpowiedziałaby, że świat jest zaczarowanym ogrodem, napełnionym
czarodziejskimi zamkami, a ona - boginią czy nimfą uwięzioną w formy
cielesne.
Panna Izabela od kolebki żyła w świecie pięknym i nie tylko nadludzkim, ale -
nadnaturalnym. Sypiała w puchach, odziewała się w jedwabie i hafty, siadała na
rzeźbionych i wyściełanych hebanach lub palisandrach, piła z kryształów, jadała
ze sreber i porcelany kosztownej jak złoto.
Dla niej nie istniały pory roku, tylko wiekuista wiosna, pełna łagodnego światła,
żywych kwiatów i woni. Nie istniały pory dnia, gdyż nieraz przez całe miesiące
kładła się spać o ósmej rano, a jadała obiad o drugiej po północy. Nie istniały
różnice położeń jeograficznych, gdyż w Paryżu, Wiedniu, Rzymie, Berlinie czy