Выбрать главу

„I na co on się narażał mówiąc coś podobnego” - pomyślała panna Izabela. Nie

przyszło jej do głowy, że co najwyżej narażał się na opuszczenie towarzystwa

przed końcem kolacji.

„Co za uczucie!... co za namiętność!...” - powtarzała w duchu.

Przez dwa dni panna Izabela nie wychodziła z domu i nikogo nie przyjmowała.

W trzecim dniu zdawało jej się, że Apollo, jakkolwiek wciąż podobny do

515

Molinariego, chwilami przypomina Starskiego. Tegoż dnia po południu przyjęła

panów Rydzewskiego i Pieczarkowskiego, którzy oświadczyli jej, że Molinari

opuszcza już Warszawę, że zraził do siebie całe towarzystwo, że jego album z

recenzjami jest blagą, ponieważ nie umieszczono w nim krytyk

nieprzychylnych. Dodali w końcu, że tak mierny skrzypek i pospolity człowiek

tylko w Warszawie mógł doznać podobnych owacyj.

Panna Izabela była oburzona i przypomniała panu Pieczarkowskiemu, że nie kto

inny, tylko on chwalił artystę. Pan Pieczarkowski zdziwił się i powołał się na

świadectwo obecnego pana Rydzewskiego i nieobecnego Szastalskiego, że

Molinari od pierwszej chwili nie budził w nim zaufania.

Przez następne dwa dni panna Izabela uważała wielkiego artystę jako ofiarę

zawiści. Powtarzała sobie, że tylko on jeden zasługuje na jej współczucie i że

nigdy o nim nie zapomni.

W tym czasie pan Szastalski przysłał jej bukiet fiołków, a panna Izabela nie bez

wyrzutów spostrzegła, że Apollo zaczyna być podobnym do Szastalskiego i że

Molinari szybko zaciera się w jej pamięci.

Prawie w tydzień po koncercie, kiedy bez światła siedziała w swoim pokoju,

przed oczyma jej stanęła dawno zapomniana wizja. Zdawało jej się, że w

towarzystwie ojca zjeżdża powozem z jakiejś góry w dolinę napełnioną

chmurami dymów i pary. Spomiędzy chmur wysunęła się olbrzymia ręka

trzymająca kartę, na którą pan Tomasz patrzył z niespokojną ciekawością. „Z

kim ojciec gra?...” - pomyślała. W tej chwili wionął wiatr i z tumanów ukazała

się twarz Wokulskiego, także w olbrzymich rozmiarach.

„Rok temu miałam toż samo widzenie - rzekła do siebie panna Izabela. - Co to

znaczy?...

I dopiero teraz przypomniała sobie, że Wokulski nie był u nich od tygodnia.

Po raucie u państwa Rzeżuchowskich Wokulski wrócił do siebie w niezwykłym

nastroju ducha. Atak szału minął go i ustąpił miejsca apatycznemu spokojowi.

Wokulski nie spał całą noc, ale stan ten nie wydawał mu się przykrym. Leżał

spokojnie, nie myślał o niczym i tylko ciekawie przysłuchiwał się bijącym

godzinom. Pierwsza... druga... trzecia...

Na drugi dzień wstał późno i do południa, pijąc herbatę, znowu przysłuchiwał

się biciu zegara. Jedynasta... dwunasta... pierwsza... Jakie to nudne!...

Chciał coś czytać, ale nie chciało mu się pójść do biblioteki po książkę ; więc

położył się na szezlongu i zaczął myśleć o teorii Darwina.

„Co to jest dobór naturalny? Jest to skutek walki o byt, w której giną istoty nie

posiadające pewnych uzdolnień, a zwyciężają więcej uzdolnione. Jaka jest

najważniejsza zdolność: czy pociąg płciowy? Nie, wstręt do śmierci. Istoty,

które nie miałyby wstrętu do śmierci, musiałyby wyginąć najpierwej. Gdyby

człowieka nie hamował wstręt do śmierci, ten najmędrszy zwierz nie dźwigałby

kajdan życia. W poezji staroindyjskiej są ślady, że istniała kiedyś ludzka rasa

mająca mniejszy wstręt do śmierci aniżeli my. No i rasa ta wyginęła, a jej

potomkowie są albo niewolnikami, albo ascetami.

516

A co to jest wstręt do śmierci? Naturalnie, instynkt polegający na złudzeniu. Są

osoby mające wstręt do myszy, która jest zupełnie niewinnym stworzeniem,

albo nawet do poziomek, które są wcale smaczne. (Kiedy to ja jadłem

poziomki?... Aha, w końcu września roku zeszłego w Zasławku.... Zabawna

miejscowość ten Zasławek; ciekawym, czy jeszcze żyje prezesowa i czy ma

wstręt do śmierci?...)

Bo cóż to jest obawa śmierci?... Złudzenie! Umrzeć jest to nie być nigdzie, nic

nie czuć i o niczym nie myśleć. W iluż ja miejscach dziś nie jestem: nie jestem

w Ameryce, w Paryżu, na księżycu, nie jestem nawet w moim sklepie i nic mnie

nie trwoży. A o ilu ja rzeczach nie myślałem przed chwilą i o ilu nie myślę?

Myślę tylko o jakiejś jednej rzeczy, a nie myślę o miliardzie innych rzeczy, nie

wiem nawet o nich i nic mnie to nie obchodzi.

Cóż więc może być przykrego w tym, że nie będąc w milionie miejsc, tylko w

jakimś jednym, i nie myśląc o miliardzie rzeczy, tylko o jakiejś jednej, przestanę

być i w tym jednym miejscu i myśleć o tej jednej rzeczy?... Istotnie, obawa

śmierci jest najkomiczniejszym złudzeniem, jakiemu od tylu wieków ulega

ludzkość. Dzicy boją się piorunu, huku broni palnej, nawet zwierciadła; a my,

niby to ucywilizowani, lękamy się śmierci!...”

Wstał, wyjrzał przez okno i z uśmiechem przypatrywał się ludziom, którzy

gdzieś biegli, kłaniali się sobie, asystowali damom. Przypatrywał się ich

gwałtownym ruchom, wielkiemu zainteresowaniu, bezświadomej szarmanterii

mężczyzn, automatycznej kokieterii kobiet, obojętnym minom dorożkarzy, męce

ich koni i nie mógł oprzeć się uwadze, że całe to życie, pełne niepokoju i

udręczeń, jest kapitalnym głupstwem.

Tak przesiedział cały dzień. Następnego przyszedł Rzecki i przypomniał mu, że

dziś jest dzień pierwszego kwietnia i że panu Łęckiemu trzeba zapłacić dwa

tysiące pięćset rubli procentów.

- A prawda - odparł Wokulski. - Odwieź mu tam...

- Myślałem, że sam odwieziesz.

- Nie chce mi się...

Rzecki kręcił się po pokoju, chrząkał, nareszcie rzekł:

- Pani Stawka jest jakaś markotna. Może byś ją odwiedził?

- A prawda, że już dawno u niej nie byłem. Pójdę wieczorem.

Odebrawszy taką odpowiedź Rzecki już nie zatrzymywał się. Bardzo czule

pożegnał Wokulskiego, wpadł do sklepu po pieniądze, potem siadł w dorożkę i

kazał jechać do pani Misiewiczowej.

- Przybiegłem tylko na chwilę, bo mam załatwić pilny interes - zawołał

uradowany. - Wie pani, Stach będzie tu dzisiaj... Zdaje mi się (ale mówię to pani

w największej tajemnicy), że Wokulski już stanowczo zerwał z Łęckimi...

- Czyby tak?... - rzekła pani Misiewiczowa składając ręce.

- Jestem prawie pewny, ale... żegnam panią... Stach będzie dziś wieczorem...

Istotnie, Wokulski był wieczorem i co ważniejsza, zaczął bywać każdego

wieczora. Przychodził dosyć późno, kiedy Helunia już spała, a pani

517

Misiewiczowa odchodziła do swego pokoju, i z panią Stawską przepędzał po

parę godzin. Zwykle milczał i słuchał jej opowiadań o sklepie Milerowej albo o

brukowych wypadkach. Sam odzywał się rzadko, a wtedy wypowiadał

aforyzmy; nawet nie mające związku z tym, co do niego mówiono.

Raz rzekł bez powodu:

- Człowiek jest jak ćma: na oślep rwie się do ognia, choć go boli i choć się w

nim spali. Robi to jednak dopóty - dodał po namyśle dopóki nie oprzytomnieje. I