„Jaka to bogata natura!” - pomyślała.
W ciągu paru minut Wokulski bez powodu spotężniał w jej oczach, a Starski
wydał się małym i zabawnym.
„Ale dlaczego on zostaje?... Skąd się tu wziął telegram?.. „ - mówiła w sobie i
po nieokreślonym niepokoju ogarnęła ją trwoga.
Wokulski znowu zwrócił się ku bufetowi, aby znaleźć posługacza, który
wyjąłby mu rzeczy, i zetknął się ze Starskim.
- Co panu jest?... - zawołał Starski wpatrując się w niego przy świetle
padającym z sali.
Wokulski wziął go pod ramię i pociągnął za sobą wzdłuż peronu.
- Niech pana to nie gniewa, panie Starski, co powiem - rzekł głuchym głosem. -
Pan myli się co do siebie... W panu jest tyle demona, ile trucizny w zapałce... I
538
wcale pan nie posiada szampańskich własności... Pan ma raczej własności
starego sera, co to podnieca chore żołądki, ale prosty smak może pobudzić do
wymiotów... Przepraszam pana...
Starski słuchał oszołomiony. Nic nie rozumiał, a jednak zdawało mu się, że coś
rozumie. zaczął przypuszczać, że ma przed sobą wariata.
Odezwał się drugi dzwonek, podróżni tłumem wybiegli z bufetu do wagonów.
- I jeszcze dam panu radę, panie Starski. Przy korzystaniu ze względów płci
pięknej lepszą jest tradycyjna ostrożność aniżeli więcej lub mniej demoniczna
śmiałość. Pańska śmiałość demaskuje kobiety. A że kobiety nie lubią być
demaskowane, więc możesz pan stracić u nich kredyt, co byłoby nieszczęściem i
dla pana, i dla pańskich pupilek.
Starski wciąż nie rozumiał, o co chodzi.
- Jeżeli pana czym obraziłem - rzekł - gotów jestem dać satysfakcję...
Zadzwoniono po raz trzeci.
- Panowie, proszę siadać!... - wołali konduktorzy.
- Nie, panie - mówił Wokulski zwracając się z nim do wagonu państwa Łęckich.
- Gdybym czuł potrzebę satysfakcji od pana, już byś nie żył, bez dodatkowych
formalności. To raczej pan masz prawo żądać ode mnie satysfakcji, że
ośmieliłem się wejść do tego ogródka, gdzie pielęgnujesz swoje kwiaty... Będę
w każdym czasie do dyspozycji... Pan wie, gdzie mieszkam?...
Zbliżyli się do wagonu, przy którym już stał konduktor. Wokulski siłą
wprowadził Starskiego na stopnie, popchnął go do saloniku, a konduktor
zatrzasnął drzwi.
- Cóż to, nie żegnasz się, panie Stanisławie? zapytał zdziwiony pan Tomasz.
- Przyjemnej podróży!... - odparł kłaniając się.
W oknie stanęła panna Izabela. Nadkonduktor świsnął, odpowiedziano mu z
lokomotywy.
- Farawell, miss Iza, farewell! - zawołał Wokulski.
Pociąg ruszył. Panna Izabela rzuciła się na ławkę naprzeciw ojca; Starski
odszedł w drugi kąt saloniku.
„No... no... no!... - mruknął do siebie Wokulski. - Zbliżycie wy się jeszcze przed
Piotrkowem...”
Patrzył na odchodzący pociąg i śmiał się.
Został na peronie sam i przysłuchiwał się szumowi odlatującego pociągu; szum
niekiedy słabnął, czasem milknął, znowu potężniał i nareszcie ucichł.
Potem słyszał stąpanie rozchodzącej się służby, przesuwanie stołków w bufecie;
potem w bufecie zaczęły gasnąć światła i ziewający kelner zamknął szklane
drzwi, które wyskrzypiały jakiś wyraz.
„Zgubili moją blaszkę szukając medalionu!... - myślał Wokulski. - Ja jestem
sentymentalny i nudny... Ona oprócz powszedniego chleba szacunku i
pierniczków uwielbień jeszcze musi mieć szampana... Pierniczki uwielbień to
dobry dowcip!... Ale jakiego to ona lubi szampana?... Ach, cynizmu!... Szampan
539
cynizmu - także dobry dowcip... No, przynajmniej opłaciła mi się nauka
angielskiego...”
Błąkając się bez celu, wszedł między dwa sznury zapasowych wagonów. Przez
chwilę nie wiedział: dokąd iść? - i nagle doznał halucynacji. Zdawało mu się, że
stoi we wnętrzu ogromnej wieży, która zawaliła się nie wydawszy łoskotu. Nie
zabiła go, ale otoczyła ze wszystkich stron wałem gruzów, spośród których nie
mógł się wydostać. Nie było wyjścia!...
Otrząsnął się i widzenie znikło.
„Oczywiście, morzy mnie senność - myślał. - Właściwie mówiąc nie spotkała
mnie żadna niespodzianka; wszystko można było z góry przewidzieć, ja nawet
wszystko to widziałem... Jakie ona ze mną płaskie rozmowy prowadziła!... Co ją
zajmowało?... Bale, rauty, koncerta, stroje... Co ona kochała?... Siebie. zdawało
jej się, że cały świat jest dla niej, a ona po to, ażeby się bawić. Kokietowała...
ależ tak, najbezwstydniej kokietowała wszystkich mężczyzn; ze wszystkimi
kobietami walczyła o piękność, hołdy i toalety... Co robiła?... Nic.
Przyozdabiała salony. Jedyną rzeczą, za pomocą której mogła zdobyć sobie byt
materialny, była jej miłość, fałszywy towar!... A ten Starski... Cóż Starski? taki
pasożyt jak i ona... Był zaledwie epizodem w jej życiu pełnym doświadczeń. Do
niego przecież nie mogę mieć pretensji: znalazł swój swoją. Ani do niej... Tak,
to Mesalina przez imaginację!... Ściskał ją i szukał medalionu, kto chciał, nawet
ten Starski, biedak, który z powodu braku zajęcia musiał zostać uwodzicielem...
Niegdyś wierzyłem, że są tu na ziemi,
Białe anioły z skrzydłami jasnemi...
Piękne anioły!... jasne skrzydła!... Pan Molinari, pan Starski i Bóg wie ilu
jeszcze... Oto skutki znajomości kobiet z poezji !
Trzeba było poznawać kobiety nie przez okulary Mickiewiczów, Krasińskich
albo Słowackich, ale ze statystyki, która uczy, że każdy biały anioł jest w
dziesiątej części prostytutką; no i jeżeli spotkałoby cię rozczarowanie, to choć
przyjemne...”
W tej chwili rozległ się jakiś ryk: nalewano wody do kotła czy do rezerwoaru.
Wokulski przystanął. Zdawało mu się, że w tym przeciągłym i melancholijnym
dźwięku słyszy całą orkiestrę wygrywającą inwokację z Roberta Diabła. „Wy,
co spoczywacie tu, pod zimnym śmierci głazem...” Śmiech, płacz, żal, pisk,
niesforne okrzyki, wszystko to odzywało się razem, a nad wszystkim unosił się
głos potężny, pełen beznadziejnego smutku.
Byłby przysiągł, że słyszy taką orkiestrę, i znowu uległ halucynacji. Zdawało
mu się, że jest na cmentarzu, pośród otwartych grobów, z których wymykały się
wstrętne cienie. Po chwili każdy cień stawał się piękną kobietą, między którymi
ostrożnie przesuwała się panna Izabela wabiąc go ręką i spojrzeniem...
Ogarnęła go taka trwoga, że przeżegnał się, i widma znikły.
„Basta! - pomyślał - ja tu rozum stracę...”
I postanowił zapomnieć o pannie Izabeli.
540
Była już druga po północy. W biurze telegrafu paliła się lampa z zielonym
daszkiem i słychać było pukanie aparatu. Obok dworca przechadzał się jakiś
człowiek, który zdjął czapkę.
- Kiedy jedzie pociąg do Warszawy? - spytał go Wokulski.
- O piątej, wielmożny panie - odparł człowiek robiąc ruch, jakby chciał
pocałować go w rękę. - Ja, wielmożny panie, jestem...