Выбрать главу

- Dopiero o piątej!... - powtórzył Wokulski. - Końmi można... A z Warszawy o

której?

- Za trzy kwadranse. Ja, wielmożny panie...

- Za trzy kwadranse... - szepnął Wokulski. - Kwadranse... kwadranse... -

powtarzał czując, że niedokładnie wymawia literę r.

Odwrócił się od nieznajomego i wzdłuż plantu poszedł w kierunku Warszawy.

Człowiek patrzył za nim, kręcił głową i zniknął w ciemnościach.

„Kwadranse... kwadranse... - mruczał Wokulski. - Język mi kołowacieje?... Jaka

dziwna plątanina wypadków; uczyłem się, ażeby zdobyć pannę Izabelę, a

nauczyłem się, aby ją stracić... Albo i Geist. Po to zrobił wielki wynalazek, po to

powierzył mi święty depozyt, ażeby pan Starski miał jeden więcej powód do

swoich poszukiwań... Wszystkiego mnie pozbawiła, nawet ostatniej nadziei...

Gdyby w tej chwili zapytano mnie: czy ja istotnie znałem Geista? czym widział

jego dziwny metal? Nie umiałbym odpowiedzieć i już sam nie wiem, czy to nie

było złudzeniem... Ach, gdybym mógł o niej nie myśleć... Choćby przez

kilkanaście minut...

Otóż nie będę o niej myślał...”

Noc była gwiaździsta, pola ciemne, wzdłuż kolei w wielkich odstępach paliły

się sygnałowe latarnie. Wokulski idąc rowem potknął się o spory kamień i w

jednej chwili stanęły mu przed oczyma ruiny zamku w Zasławiu, kamień, na

którym siedziała panna Izabela, i jej łzy. Ale tym razem poza łzami błysnęło

spojrzenie pełne fałszu.

„Otóż nie będę o niej myślał... Pojadę do Geista, będę pracował od szóstej rano

do jedynastej w nocy, będę musiał uważać na każdą zmianę ciśnienia,

temperatury, natężenia prądu... Nie zostanie mi ani jednej chwili...”

Zdawało mu się, że ktoś za nim idzie. Odwrócił się, ale nie dojrzał nic.

Natomiast spostrzegł, że lewym okiem widzi gorzej niż prawym, co

niewymownie zaczęło go drażnić.

Chciał wrócić się do ludzi, ale uczuł, że nie zniósłby ich widoku. Już samo

nawet myślenie męczyło go, prawie bolało.

„Nie wiedziałem, że człowiekowi może ciężyć własna dusza...”- mruknął.

„Ach, gdybym mógł nie myśleć...”

Daleko na wschodzie zamajaczył blask i ukazał się wąski sierp księżyca

oblewając krajobraz niewymownie ponurym światłem. I nagle ukazało się

Wokulskiemu nowe widzenie. Był w cichym i pustym lesie; pnie sosen rosły

pochylone w dziwaczny sposób, nie odzywał się żaden ptak, wiatr nie poruszał

najmniejszej gałązki. Nie było nawet światła, tylko półmrok. Wokulski czuł, że

541

ten mrok, żal i smutek wypływał z jego serca i że to wszystko zakończy się

chyba z życiem, jeżeli się zakończy...

Spomiędzy sosen, gdziekolwiek spojrzał, przeglądały płaty szarego nieba; każdy

zamieniał się w drgającą szybę wagonu, w której widać było blady obraz panny

Izabeli w uścisku Starskiego.

Wokulski już nie mógł oprzeć się widzeniom: opanowały go, pożarły mu wolę,

skrzywiły myśl i zatruły serce. Duch jego stracił wszelką samodzielność:

rządziło nim lada rażenie, odbijające się w tysiącznych, coraz posępniejszych,

coraz boleśniejszych formach, jak echa w pustej budowli.

Znowu potknął się o kamień i ten nie znaczący fakt obudził w nim straszliwe

medytacje.

Zdawało mu się, że kiedyś, kiedyś... on sam był kamieniem, zimnym, ślepym,

nieczułym.

A gdy leżał pyszny w swojej martwocie, której największe ziemskie kataklizmy

nie zdołały ożywić, w nim czy nad nim odezwał się głos zapytujący:

„Chcesz zostać człowiekiem?”

„Co to jest człowiek?...” - odparł kamień.

„Chcesz widzieć, słyszeć, czuć?...”

„Co to jest czuć?...” „Więc czy chcesz zaznać coś zupełnie nowego? Czy chcesz

istnienia, które w jednej chwili doświadcza więcej aniżeli wszystkie kamienie w

ciągu miliona wieków?”

„Nie rozumiem - odparł kamień - ale mogę być wszystkim.”

„A jeżeli - pytał głos nadnaturalny - po tym nowym bycie pozostanie ci wieczny

żal?...”

„Co to jest żal?... Mogę być wszystkim.”

„Więc niech się stanie człowiek” - odpowiedziano.

I stał się człowiek. Żył kilkadziesiąt lat, a w ciągu nich tyle pragnął i tyle

cierpiał, że martwy świat nie zaznałby tego przez całą wieczność. Goniąc za

jednym pragnieniem znajdował tysiące innych, uciekając przed jednym

cierpieniem wpadł w morze cierpień i tyle odczuł, tyle przemyślał, tyle

pochłonął sił bezświadomych, że w końcu obudził przeciw sobie całą naturę.

„Dosyć!... - poczęto wołać ze wszystkich stron. - Dosyć!... ustąp innym miejsca

w tym widowisku...”

„Dosyć!... dosyć!... już dosyć!... - wołały kamienie, drzewa, powietrze, ziemia i

niebo. - Ustąp innym!... niech i oni poznają ten nowy byt...”

Dosyć!... Więc znowu ma zostać niczym, i to w chwili, kiedy ów wyższy byt

jako ostatnią pamiątkę daje mu tylko rozpacz po tym, co stracił, i żal za tym,

czego nie dosięgnął!...

„Ach, gdyby już słońce weszło! - szepnął Wokulski. - Wracam do Warszawy...

zabiorę się do jakiejkolwiek roboty i skończę z tymi głupstwami, które mi

rozstrajają nerwy... Chce Starskiego? niech ma Starskiego!... Przegrałem na

niej? Dobrze !... Za to wygrałem na innych rzeczach... Wszystkiego nie można

posiadać...”

542

Od kilku chwil czuł na wąsach jakąś gęstą wilgoć.

„Krew?” - pomyślał. Otarł usta i przy świetle zapałki zobaczył

na chustce pianę.

„Wściekłem się czy co, u diabła?...”

Wtem z daleka zobaczył dwa światła, powoli zbliżające się w jego

stronę; za nimi majaczyła ciemna masa, za która ciągnął gęsty snop

iskier.

„Pociąg?...” - rzekł do siebie, i przywidziało mu się, że jest to ten

sam pociąg, którym jedzie panna Izabela. Znowu zobaczył salonik oświetlony

latarnią przysłoniętą niebieskim klamotem, a w kącie dostrzegł pannę Izabelę w

objęciach Starskiego..

„Tak kocham... tak kocham... - szepnął. - I nie mogę zapomnieć!...” W tej chwili

opanowało go cierpienie, na które w ludzkim języku już nie ma nazwiska.

Dręczyła go zmęczona myśl, zbolałe uczucie, zdruzgotana wola, całe istnienie...

I nagle uczuł już nie pragnienie, ale głód i żądzę śmierci.

Pociąg z wolna zbliżał się. Wokulski nie zdając sobie sprawy z tego, co robi,

upadł na szyny. Drżał, zęby mu szczękały, schwycił się oburącz podkładów,

miał usta pełne piasku... Na drogę padł blask latarń, szyny zaczęły cicho

dźwięczeć pod toczącą się lokomotywą...

„Boże, bądź miłościwy...” - szepnął i zamknął oczy.

Nagle uczuł ciepło i gwałtowne szarpnięcie, które strąciło go z szyn... Pociąg

przeleciał o kilka cali od głowy obryzgując go parą i gorącym popiołem. Na

chwilę stracił przytomność, a gdy ocknął się, zobaczył jakiegoś człowieka, który

siedział mu na piersiach i trzymał za ręce.

- Co wielmożny pan robi najlepszego?... - mówił człowiek.- Kto słyszał takie