Выбрать главу

to jeździł na wojnę, ażeby mnie zdobyć. I ledwie wrócił, już mnie ze wszystkich

stron obsacza... Ale niech się strzeże!... Chce mnie kupić? dobrze, niech

kupuje!... przekona się, że jestem bardzo droga... Chce mnie złapać w sieci?...

Dobrze, niech je rozsnuwa... ale ja mu się wymknę, choćby - w objęcia

marszałka... O Boże! nawet nie domyślałam się, jak głęboką jest przepaść, w

którą spadamy, dopóki nie zobaczyłam takiego dna. Z salonów Kwirynału do

sklepu... To już nawet nie upadek, to hańba...

Siadła na szezlongu i utuliwszy głowę rękoma szlochała.

53

ROZDZIAŁ SIÓDMY:

GOŁĄB WYCHODZI NA SPOTKANIE WĘŻA

Serwis i srebra familii Łęckich były już sprzedane i nawet jubiler odniósł pany

Tomaszowi pieniądze, strąciwszy dla siebie sto kilkadziesiąt rubli składowego i

za pośrednictwo. Mimo to hrabina Karolowa nie przestała kochać panny Izabeli;

owszem - jej energia i poświęcenie, okazane przy sprzedaży pamiątek, zbudziły

w sercu starej damy nowe źródło uczuć rodzinnych. Nie tylko uprosiła pannę

Izabelę o przyjęcie pięknego kostiumu, nie tylko co dzień bywała u niej albo ją

wzywała do siebie, ale jeszcze (co było dowodem niesłychanej łaski) na całą

Wielką Środę ofiarowała jej swój powóz.

- Przejedź się, aniołku, po mieście - mówiła hrabina całując siostrzenicę - i

pozałatwiaj drobne sprawunki. Tylko pamiętaj, żebyś mi za to w czasie kwesty

wyglądała ślicznie... Tak ślicznie, jak to tylko ty potrafisz!... Proszę cię...

Panna Izabela nie odpowiedziała nic, ale jej spojrzenie i rumieniec kazały

domyślać się, że z całą gotowością spełni wolę ciotki.

W Wielką Środę, punkt o jedenastej rano, panna Izabela już siedziała w

otwartym powozie wraz ze swoją nieodstępną towarzyszką, panną Florentyną.

Po Alei chodziły wiosenne powiewy roznosząc tę szczególną, surową woń,

która poprzedza pękanie liści na drzewach i ukazanie się pierwiosnków; szare

trawniki nabrały zielonego odcienia; słońce grzało tak mocno, że panie

otworzyły parasolki.

- Śliczny dzień - westchnęła panna Izabela patrząc na niebo, gdzieniegdzie

poplamione białymi obłokami.

- Gdzie jaśnie panienka rozkaże jechać? - spytał lokaj zatrzasnąwszy drzwiczki

powozu.

- Do sklepu Wokulskiego - Z nerwowym pośpiechem odpowiedziała panna

Izabela.

Lokaj skoczył na kozioł i spasione gniade konie ruszyły uroczystym kłusem

parskając i wyrzucając łbami.

- Dlaczego, Belciu, do Wokulskiego? - zapytała trochę zdziwiona panna

Florentyna.

- Chcę sobie kupić paryskie rękawiczki, kilka flakonów perfum...

- To samo dostaniemy gdzie indziej.

- Chcę tam - odpowiedziała sucho panna Izabela.

Od paru dni męczył ją osobliwy niepokój, jakiego już raz doznała w życiu.

Będąc przed laty za granicą w ogrodzie aklimatyzacyjnym, zobaczyła w jednej z

klatek ogromnego tygrysa, który spał oparty o kratę w taki sposób, że mu część

głowy i jedno ucho wysunęło się na zewnątrz.

Widząc to panna Izabela uczuła nieprzepartą chęć pochwycenia tygrysa za ucho.

Zapach klatki napełniał ją wstrętem, potężne łapy zwierzęcia nieopisaną trwogą,

lecz mimo to czuła, że - musi tygrysa przynajmniej dotknąć w ucho.

54

Dziwny ten pociąg wydał się jej samej niebezpiecznym i nawet śmiesznym.

Przemogła się więc i poszła dalej; lecz po paru minutach wróciła. Znowu

cofnęła się, przejrzała inne klatki, starała się o czym innym myśleć. Na próżno.

Wróciła się i choć tygrys już nie spał, tylko mrucząc lizał swoje straszliwe łapy,

panna Izabela podbiegła do klatki, wsunęła rękę i - drżąca i blada - dotknęła

tygrysiego ucha.

W chwilę później wstydziła się swego szaleństwa, lecz zarazem czuła to gorzkie

zadowolenie znane ludziom, którzy usłuchają w ważnej sprawie głosu instynktu.

Dziś zbudziło się w niej podobnego rodzaju pragnienie.

Gardziła Wokulskim, serce jej zamierało na samo przypuszczenie, że ten

człowiek mógł zapłacić za srebra więcej, niż były warte, a mimo to czuła

nieprzeparty pociąg - wejść do sklepu, spojrzeć w oczy Wokulskiemu i zapłacić

mu za parę drobiazgów tymi właśnie pieniędzmi, które pochodziły od niego.

Strach ją zdejmował na myśl spotkania, lecz niewytłumaczony instynkt

popychał.

Na Krakowskim już z daleka zobaczyła szyld z napisem: J. Mincel i S.

Wokulski, a o jeden dom bliżej nowy, jeszcze nie wykończony sklep o pięciu

oknach frontu, z lustrzanymi szybami. Z kilku pracujących przy nim

rzemieślników i robotników jedni od wewnątrz wycierali szyby, drudzy złocili i

malowali drzwi i futryny, inni umocowywali przed oknami ogromne mosiężne

bariery.

- Cóż to za sklep budują? - spytała panny Florentyny.

- Chyba dla Wokulskiego, bo słyszałam, że wziął obszerniejszy lokal.

„Dla mnie ten sklep!”- pomyślała panna Izabela szarpiąc rękawiczki.

Powóz stanął, lokaj zeskoczył z kozła i pomógł paniom wysiąść. Lecz gdy

następnie otworzył z łoskotem drzwi do sklepu Wokulskiego, panna Izabela tak

osłabła, że nogi zachwiały się pod nią. Przez chwilę chciała wrócić do powozu i

uciec stąd; wnet jednak opanowała się i z podniesioną głową weszła.

Pan Rzecki już stał na środku sklepu i zacierając ręce, witał ją niskimi ukłonami.

W głębi pan Lisiecki, podczesując piękną brodę, okrągłymi i pełnymi godności

ruchami prezentował brązowe kandelabry jakiejś damie, która siedziała na

krześle. Mizerny Klejn wybierał laski młodzieńcowi, który na widok panny

Izabeli szybko uzbroił się w binokle - a pachnący heliotropem Mraczewski palił

wzrokiem i sztyletował wąsikami dwie rumiane panienki, które towarzyszyły

damie i oglądały toaletowe cacka.

Na prawo ode drzwi, za kantorkiem, siedział Wokulski schylony nad

rachunkami.

Gdy panna Izabela weszła, młodzieniec oglądający laski poprawił kołnierzyk na

szyi, dwie panienki spojrzały na siebie, pan Lisiecki urwał w połowie swój

okrągły frazes o stylu kandelabrów, ale zatrzymał okrągłą pozę, a nawet dama

słuchająca jego wykładu ciężko odwróciła się na krześle. Przez chwilę sklep

zaległa cisza, którą dopiero panna Izabela przerwała odezwawszy się pięknym

kontraltem:

55

- Czy zastałyśmy pana Mraczewskiego?...

- Panie Mraczewski!... - pochwycił pan Ignacy.

Mraczewski już stał przy pannie Izabeli, zarumieniony jak wiśnia, pachnący jak

kadzielnica, z pochyloną głową, jak kita wodnej trzciny.

- Przyszłyśmy prosić pana o rękawiczki.

- Numerek pięć i pół - odparł Mraczewski i już trzymał pudełko, które mu nieco

drżało w rękach pod wpływem spojrzenia panny Izabeli.

- Otóż nie... - przerwała panna ze śmiechem. - Pięć i trzy czwarte... Już pan

zapomniał!...

- Pani, są rzeczy, których się nigdy nie zapomina. Jeżeli jednak rozkazuje pani

pięć i trzy czwarte, będę służył w nadziei, że niebawem znowu zaszczyci nas