rzecz!... Gdzież wolność sumienia?... gdzie postęp?... cywilizacja?...
emancypacja?...
- Lizus bestia - mruknął Klejn, a potem rzekł mi do ucha:
- Czy nie ma Szuman racji, że oni muszą się doczekać awantury?..
Widziałeś go pan, jaki był, kiedy do nas nastał, a jaki jest dzisiaj?...
Naturalnie, że zgromiłem Klejna, bo i co on ma za prawo straszyć swoich
współobywateli awanturami? Nie mogę jednak ukryć przed sobą, że
Szlangbaum mocno zmienił się w ciągu roku.
Dawniej był potulny, dziś arogant i pogardliwy; dawniej milczał, kiedy go
krzywdzono, dziś sam rozbija się bez powodu. Dawniej mianował się Polakiem,
dziś chełpi się ze swego żydostwa. Dawniej nawet wierzył w szlachetność i
bezinteresowność, a teraz mówi tylko o swoich pieniądzach i stosunkach. Może
być źle!...
Za to wobec gości jest uniżony, a hrabiom, a nawet baronom właziłby pod
podeszwy. Ale wobec swoich podwładnych istny hipopotam: ciągle parska i
depcze ludzi po nogach. To nawet nie jest pięknie... Swoją drogą radca, Szprot,
Klejn i Lisiecki nie mają racji grozić mu jakimiś awanturami.
548
Cóż więc ja dziś znaczę w sklepie przy takim smoku? Gdy chcę zrobić
rachunek, on zagląda mi przez ramię; wydam jaką dyspozycję, on ją zaraz
głośno powtarza. Ze sklepu usuwa mnie coraz bardziej, przy znajomych
gościach ciągle mówi: „Mój przyjaciel Wokulski... mój znajomy baron
Krzeszowski... mój subiekt Rzecki...” Gdy zaś jesteśmy sami, nazywa mnie
„kochanym Rzesiem”...
Parę razy w najdelikatniejszy sposób dałem mu do zrozumienia, że te
pieszczotliwe nazwiska nie robią mi przyjemności. Ale on, biedak, nawet nie
poznał się na tym; ja zaś mam zwyczaj długo czekać, nim komu nawymyślam.
Lisiecki robi to z miejsca, więc Szlangbaum szanuje go.
Swoją drogą Szuman miał rację mówiąc wtedy, że my, z dziada pradziada,
myślimy: jak trwonić pieniądze? a oni: jak by je zrobić? Pod tym względem
byliby już dziś pierwszymi na świecie, gdyby ludzka wartość zasadzała się tylko
na pieniądzach. Ale co mi tam!...
Ponieważ w sklepie nie mam wiele zajęcia, więc coraz częściej myślę o podróży
do Węgier. Przez dwadzieścia lat nie widzieć ani zboża, ani lasu... To strach!...
Zacząłem się już starać o paszport; myślałem, że mi zejdzie z miesiąc.
Tymczasem wziął się do tego Wirski i paf!... traf!... wyrobił mi paszport w ciągu
czterech dni. Ażem się przestraszył...
Nie ma co, trzeba wyjechać choćby na kilka tygodni. Zdawało się, że
przygotowania do wyjazdu zabiorą mi trochę czasu... Gdzie tam!...Znowu
wmieszał się Wirski, jednego dnia kupił mi podróżny kufer, drugiego dnia
spakował mi rzeczy i mówi: „Jedź!...”
Ażem się rozgniewał. Czego oni, u diabła, chcą mnie sięç pozbyć.?... Kazałem
im na złość rozpakować rzeczy i kufer nakryć dywanem, bo mnie to już drażni.
Ale swoją drogą, tak bym gdzieś pojechał... tak bym jechał...
Muszę jednak pierwej trochę sił nabrać. Wciąż brak mi apetytu, chudnę, źle
sypiam, choć przez cały dzień jestem senny; miewam jakieś zawroty, bicia
serca... Ech! wszystko to przejdzie...
Klejn także zaczyna się zaniedbywać. Spóźnia się do sklepu, znosi jakieś
książeczki, chodzi na sesje nie wiadomo z kim... Ale to najgorsze, że z sumy
przeznaczonej mu przez Wokulskiego wziął już tysiąc rubli i wydał w ciągu
jednego dnia. Na co?...
Pomimo to wszystko dobry chłopak! A najlepszą miarą jego poczciwości jest
fakt, że nawet baronowa Krzeszowska nie wyrzuciła go ze swego domu, gdzie
po dawnemu mieszka na trzecim piętrze, zawsze cichutki, nikomu nie mącąc
wody.
Gdyby tylko wydobył się z tych niepotrzebnych stosunków; bo z Żydami może
nie być awantury, ale z nim!...
Niech go tam Pan Bóg oświeca i chroni.
Zabawną historię i pouczającą opowiedział mi Klejn. Uśmiałem się do łez, a
zarazem przybył mi jeden więcej dowód sprawiedliwości boskiej nawet w
drobiazgowych rzeczach.
549
„Krótki jest triumf bezbożników” - mówi, zdaje mi się, Pismo święte czy może
jaki ojciec Kościoła. Ktokolwiek zresztą powiedział, jest niezawodnym, że
zdanie to sprawdziło się i na baronowej, i na Maruszewiczu.
Wiadomo, że baronowa raz pozbywszy się Maleskiego i Patkiewicza
zapowiedziała stróżowi, ażeby pod żadnym pozorem nie wynajmował
mieszkania na trzecim piętrze studentom, choćby miało stać pustką.
Rzeczywiście, pokój studencki przez parę miesięcy był nie zajęty, ale pani miała
przynajmniej satysfakcję.
Tymczasem wrócił do niej mąż, baron, i naturalnie objął zarząd kamienicy. A
ponieważ baron ciągle potrzebuje pieniędzy, więc mocno korcił go i ów pusty
pokój, i zakaz baronowej, który zmniejszał dochody o sto dwadzieścia rubli
rocznie.
Nade wszystko jednak buntował go Maruszewicz (już się pogodzili!...), który
znowu ciągle od Krzeszowskiego pożycza pieniędzy.
- Co baron - mówił mu nieraz - masz sprawdzać, czy kandydat na lokatora jest,
czy nie jest studentem? Na co ten kłopot? Byle nie przyszedł w mundurze, to już
nie student; a jak z góry za miesiąc zapłaci, to brać, i kwita.
Baron mocno wziął do serca te rady; nakazał nawet stróżowi, ażeby gdy trafi się
lokator, nie pytając przysłał go na górę. Stróż, rozumie się, powiedział o tym
swej żonie, a żona Klejnowi, któremu znowu chciało się mieć sąsiadów najlepiej
odpowiadających jego gustowi.
Więc w parę dni po owej dyspozycji zjawia się u barona jakiś elegant z dziwną
fizjognomią, a jeszcze dziwniej ubrany: jego spodnie nie pasowały do
kamizelki, kamizelka do surduta, a krawat do wszystkiego.
- W domu pana barona jest kawalerski pokój do wynajęcia - mówił elegant - za
dziesięć rubli miesięcznie?
- A tak - mówi baron - może go pan obejrzy.
- O, to zbyteczne! Jestem pewny, że pan baron nie wynajmowałby złego
mieszkania. Czy mogę dać zadatek?
- Proszę - odpowiada baron. - A ponieważ pan ufasz mi na słowo, więc i ja nie
będę żądał bliższych informacyj...
- O, jeżeli pan baron życzy sobie...
- Między ludźmi dobrze wychowanymi wystarcza wzajemne zaufanie - odparł
baron. - Mam więc nadzieję, że ani ja, ani moja żona, a nade wszystko moja
żona nie będzie miała powodu skarżyć się na panów...
Młody człowiek gorąco ścisnął go za rękę.
- Daję panu słowo - rzekł - że nigdy nie zrobimy przykrości pańskiej żonie,
która może niesłusznie uprzedziła się...
- Dość! Dość!... panie - przerwał baron. Wziął zadatek i wydał kwit.
Po wyjściu młodzieńca wezwał do siebie Maruszewicza.
- Nie wiem - rzekł strapiony baron - czy nie palnąłem głupstwa... bo lokatora już
mam, ale sądząc z opisu obawiam się, czy nie będzie nim jeden z tych młodych
ludzi, których właśnie wypędziła moja żona...
550
- Wszystko jedno! . - odparł Maruszewicz - byle z góry płacili.
Na drugi dzień z rana wprowadzili się do pokoiku trzej młodzi ludzie, ale tak