cicho, że nikt ich nawet nie widział. Nikt nawet nie uważał, że wieczorami
sesjonują z Klejnem. Zaś w kilka dni później wpadł do barona mocno
zirytowany Maruszewicz wołając:
- A wie baron, że to istotnie są ci hultaje, których wyrzuciła baronowa. Maleski,
Patkiewicz...
- Wszystko jedno - odpowiada baron. - Żonie mojej nie dokuczają, więc byle
płacili...
- Ale mnie dokuczają! - wybuchnął Maruszewicz. - Jeżeli okno otworzę, jeden z
nich strzela do mnie grochem przez świstułę, co wcale nie jest przyjemne. Gdy
się zaś zejdzie u mnie parę osób albo któraś z dam (dodał ciszej), bębnią mi
grochem w okna tak, że wysiedzieć nie można... To mi przeszkadza... to mnie
kompromituje. Ja pójdę na skargę do cyrkułu!...
Baron naturalnie opowiedział o tym swoim lokatorom prosząc ich, aby nie
strzelali do okien Maruszewicza. Ci przestali strzelać, ale za to jeżeli
Maruszewicz przyjmuje u siebie jaką damę, co trafia mu się dosyć często, zaraz
jeden z chłopaków wychyla się przez okno i wrzeszczy :
- Stróżu! stróżu!... a nie wiecie, jaka to pani poszła do pana Maruszewicza?
Naturalnie, stróż nie wie nawet, czy jaka poszła, ale po podobnym zapytaniu
dowiaduje się o tym cała kamienica.
Maruszewicz jest wściekły na nich; tym bardziej że baron na jego skargi
odpowiada :
- Sam mi radziłeś, ażebym nie trzymał pustego lokalu...
I baronowa spokorniała, bo z jednej strony boi się męża, a z drugiej studentów.
Takim sposobem baronowa za swoją złość i mściwość, a Maruszewicz za
intrygi, z jednej i tej samej ręki ponoszą karę; uczciwy zaś Klejn ma
towarzystwo, jakiego pragnął.
O, jest sprawiedliwość na świecie!...
Ten Maruszewicz, dalibóg, jest bezwstydny!
Przyleciał dziś do Szlangbauma ze skargą na Klejna.
- Panie - mówił - jeden z pańskich oficjalistów, który mieszka w domu
baronowej Krzeszowskiej, po prostu kompromituje mnie...
- Jak on pana kompromituje? - zapytał Szlangbaum otwierając oczy.
- On bywa u tych studentów, których okno wychodzi na podwórze. A oni, panie,
zaglądają w moje okna, strzelają do mnie grochem, a jeżeli zbierze się kilka
osób, wrzeszczą, że u mnie jest szulernia!...
- Pan Klejn już nie będzie u mnie służył od lipca - odparł Szlangbaum. - Więc
niech pan rozmówi się z panem Rzeckim, oni znają się dawniej.
Maruszewicz z kolei wpadł na mnie i znowu opowiedział historię studentów,
którzy nazywają go szulerem albo kompromitują damy bywającc u niego.
„Porządne damy!” - pomyślałem, głośno zaś odparłem:
551
- Pan Klejn cały dzień siedzi w sklepie, więc nie może odpowiadać za swoich
sąsiadów.
- Tak, ale pan Klejn ma z nimi jakieś konszachty, namówił ich, ażeby znowu
sprowadzili się do kamienicy, bywa u nich, przyjmuje ich u siebie.
- Młody chłopak - odparłem - woli przestawać z młodymi.
- Ale ja z tego powodu nie chcę cierpieć!... Niech więc ich uspokoi albo...
wszystkim wytoczę proces.
Dzika pretensja, ażeby Klejn uspakajał studentów, a może jednał u nich
sympatię dla Maruszewicza! Swoją drogą, ostrzegłem Klejna i dodałem, że
byłby to bardzo przykry wypadek, gdyby on, subiekt Wokulskiego, miał proces
o jakieś studenckie awantury.
Klejn wysłuchał i wzruszył ramionami.
- Co mnie to obchodzi!- odparł. - ja może powiesiłbym takiego nicponia, ale mu
w okna grochu nie rzucam i nie nazywam go szulerem. Co mnie do jego
szulerki?...
Ma rację! Toteż nie odezwałem się ani słowa więcej.
Trzeba jechać... trzeba jechać!... Żeby tylko Klejn nie wdeptał się w jakie
głupstwo. Strach, co to za dzieciaki: chcieliby świat przebudować, a
jednocześnie robią tak płaskie figle.
Albo jestem w grubym błędzie, albo znajdujemy: się w przededniu
nadzwyczajnych wypadków.
W maju jednego dnia pojechał Wokulski z panną Łęcką i z panem Łęckim do
Krakowa i wyraźnie mi zapowiedział, że nie wie, kiedy wróci, może dopiero za
miesiąc.
Tymczasem wrócił nie za miesiąc, ale na drugi dzień, taki sponiewierany, że
litość brała patrzeć na niego. Okropność, co się zrobiło z tym człowiekiem przez
jedną dobę!
Kiedym go pytał: co się stało? dlaczego wrócił? z początku wahał się, a potem
powiedział, że otrzymał telegram od Suzina i że pojedzie do Moskwy. Lecz
znowu po upływie doby rozmyślił się i oświadczył, że do Moskwy nie pojedzie.
- A jeżeli to ważny interes?... - spytałem.
- Pal diabli interesa! - mruknął i machnął ręką.
Teraz po całych dniach nie wychodzi z domu i po większej części leży. Byłem u
niego, ale przyjął mnie rozdrażniony; od lokaja zaś dowiedziałem się, że nikogo
nie każe przyjmować.
Posłałem mu Szumana, ale Stach i z Szumanem nie chciał gadać, tylko
powiedział mu, że nie potrzebuje doktorów. Szumanowi to jednak nie
wystarczyło; a że jest trochę wścibski, więc zaczął śledztwo na własną rękę i
dowiedział się dziwacznych rzeczy.
Mówił, że Wokulski wysiadł z pociągu około północy w Skierniewicach,
udając, że otrzymał telegram, że potem zniknął sprzed stacji i wrócił dopiero
nad ranem, powalany ziemią i jakby pijany. Na stacji myślą, że on naprawdę
podchmielił sobie i zasnął gdzieś w polu.
552
Wyjaśnienie to nie trafiło do przekonania ani mnie, ani Szumanowi. Doktór
twierdzi, że Stach musiał zerwać z panną Łęcką i może nawet próbował jakiej
niedorzeczności... Ale ja myślę, że on naprawdę miał telegram od Suzina.
W każdym razie trzeba jechać, dla zdrowia. Jeszcze nie jestem inwalidem i dla
chwilowego osłabienia nie mogę się wyrzekać przyszłości.
Jest tu Mraczewski i mieszka u mnie. Wygląda chłopak jak bernardyński
prowincjał, zmężniał, opalił się, utył. A ile on świata obleciał przez parę
ostatnich miesięcy...
Był w Paryżu, potem w Lyonie; z Lyonu wpadł pod Częstochowę do pani
Stawskiej i z nią przyjechał do Warszawy. Potem odwiózł ją pod Częstochowę,
siedział z tydzień i podobno pomógł jej do urządzenia sklepu. Następnie poleciał
aż do Moskwy, stamtąd znowu wrócił pod Częstochowę, do pani Stawskiej,
znowu u niej siedział trochę i obecnie jest u mnie.
Mraczewski twierdzi, że Suzin wcale nie telegrafował do Wokulskiego, a przy
tym jest pewny, że Wokulski zerwał z panną Łęcką. Musiał nawet coś mówić
pani Stawskiej, gdyż ten anioł, nie kobieta, będąc przed paroma tygodniami w
Warszawie raczyła mnie odwiedzić i mocno wypytywała się o Stacha.
„A czy zdrów?... a czy bardzo zmieniony i smutny?... a czy już nigdy nie
wydobędzie się ze swej rozpaczy?...”
Z jakiej rozpaczy?... Gdyby nawet zerwał z panną Łęcką, to jeszcze, dzięki
Bogu, nie brak kobiet i jeżeli Stach zechce, może się ożenić choćby z panią
Stawską.
Złote, diamentowe kobiecisko, jak ona go kochała i kto wie, czy teraz nie
kocha?... Dalibóg, śmiałbym się, żeby Stach powrócił do niej Taka piękna, taka