Выбрать главу

- Tymczasem nie...

- No, to daj spokój leczeniu.

- Mogę podsunąć ci nowe pragnienia...

- Już je mam. Chciałbym zapaść się pod ziemię, choć tak głęboko jak... studnia

w zasławskim zamku... I jeszcze chciałbym, ażeby mnie zasypały gruzy, mnie i

mój majątek, i nawet ślad tego, że kiedykolwiek istniałem. Oto moje pragnienia,

owoc wszystkich poprzednich.

- Romantyzm!... - zawołał Szuman klepiąc go po ramieniu. Ale i to przejdzie.

Wokulski już nic nie odpowiedział. Gniewał się za swoje ostatnie wyrazy i

dziwił się: skąd nagle przyszła mu taka otwartość?... Głupia otwartość!... Co

komu do jego pragnień?... Po co on to mówił?... Po co jak bezwstydny żebrak

odsłonił swoje rany?

Po wyjściu doktora spostrzegł, że coś się w nim zmieniło; oto na tle dotychczas

bezwzględnej apatii pojawiło się jakieś uczucie. Był to bezimienny ból, z

początku bardzo mały, który szybko powiększył się i stanął w mierze. W

pierwszej chwili można go było porównać do delikatnego ukłucia szpilką, a

później do jakiejś zawady w sercu, nie większej od laskowego orzecha. już

żałował apatii kiedy przyszło mu na myśl zdanie Feuchterslebena:

„Radowałem się w mojej boleści; bo zdawało mi się, żem spostrzegł w sobie tę

płodną walkę, która tworzyła i tworzy wszystko na tym świecie, gdzie bez

przerwy walczą nieskończone siły.”

„Jednakże co to jest?” - spytał siebie czując, że w jego duszy miejsce apatii

zajmuje głucha boleść. I wnet odparł:

„Aha, jest to budzenie się świadomości...”

Powoli w jego umyśle, dotychczas jakby zasnutym mgłą, począł zarysowywać

się obraz. Wokulski ciekawie wpatrywał się w niego i dostrzegł - sylwetkę

kobiety w objęciach mężczyzny... Obraz ten miał z początku słaby blask

fosforycznego światła, potem stał się różowym... żółtawym... zielonawym...

błękitnym... wreszcie zupełnie czarnym jak aksamit. Potem zniknął na kilka

chwil i znowu zaczął ukazywać się kolejno we wszystkich barwach, począwszy

od fosforycznej, kończąc na czarnej.

Jednocześnie ból wzmagał się.

„Cierpię, więc jestem!...” - pomyślał śmiejąc się Wokulski.

Tak upłynęło kilka dni na wpatrywaniu się już to w ów obraz zmieniający

barwę, już to w ból, który zmieniał natężenie. Czasami zupełnie ginął, pojawiał

się drobny jak atom, rósł, wypełniał serce, całą istotę, cały świat... I w chwili

556

kiedy już przekroczył wszelką miarę, znowu niknął ustępując miejsca

absolutnemu spokojowi i zdziwieniu.

Z wolna zaczęło się rodzić w duszy coś nowego: pragnienie pozbycia się i tych

bólów, i tych obrazów. Było to podobne do iskry zapalającej się na tle nocy.

Jakaś słaba otucha błysnęła Wokulskiemu.

„Czy tylko aby potrafię jeszcze myśleć?” - rzekł do siebie.

Ażeby sprawdzić to, zaczął przypominać sobie tabliczkę mnożenia, potem

mnożyć liczby dwucyfrowe przez jednocyfrowe i dwucyfrowe przez

dwucyfrowe. Nie dowierzając sobie zapisywał rezultaty działań, a potem

sprawdzał je... Mnożenia na papierze zgadzały się z pamięciowymi i Wokulski

odetchnął.

„Jeszcze nie straciłem rozumu!” - pomyślał z radością.

Zaczął wyobrażać sobie rozkład własnego mieszkania, ulice Warszawy, Paryż...

Otucha rosła; spostrzegł bowiem, że nie tylko dokładnie pamięta, ale że jeszcze

ćwiczenia te przynoszą mu pewien rodzaj ulgi. Im więcej myślał o Paryżu, im

żywiej przedstawiały mu się tamtejszy ruch, budowle, targi, muzea, tym mocniej

zacierała się sylwetka kobiety spoczywającej w objęciach mężczyzny...

Już zaczął spacerować po mieszkaniu i oczy jego przypadkowo zatrzymały się

na stosie ilustracji. Były tam kopie z galerii drezdeńskiej i monachijskiej , Don

Quichotz rysunkami Dorégo, Hogart...

Przypomniał sobie, że skazani na gilotynę najznośniej przepędzają czas

oglądając rysunki... I odtąd całe dnie schodziły mu na przeglądaniu rysunków.

Skończywszy jedną książkę, brał się do drugiej, trzeciej... i znowu powracał do

pierwszej.

Ból głuchnął; widziadła ukazywały się coraz rzadziej, otucha rosła...

Najczęściej jednak przeglądał Don Quichota, który robił na nim potężne

wrażenie.

Przypomniał sobie tę dziwną historię człowieka, przez kilkanaście lat żyjącego

w sferze poezji - tak jak on, który rzucał się na wiatraki jak on, był druzgotany -

jak on, który zmarnował życie uganiając się za ideałem kobiety - jak on, i

zamiast królewny znalazł brudną dziewkę od krów - znowu jak on!...

„A jednakże ten don Quichot był szczęśliwszy ode mnie! - myślał. - Dopiero

nad grobem zaczął budzić się ze swych złudzeń... A ja?...”

Im dłużej przypatrywał się rysunkom, im bardziej oswajał się z nimi, tym mniej

pochłaniały jego uwagę. Spoza don Quichota, Sancho Pansy i mulników

Dorégo, spoza Walki kogutówi Ulicy pijackiejHogarta coraz częściej

pokazywało mu się wnętrze wagonu, drgająca szyba, a w niej niewyraźny obraz

Starskiego i panny Izabeli...

Wtedy odrzucił ilustracje i zaczął czytać książki znane mu jeszcze z epoki

dzieciństwa albo z piwnicy Hopfera. Z niewymownym wzruszeniem odświeżał

w pamięci: Żywot św. Genowefy, Różę z Tannenburgu, Rinaldiniego, Robinsona Kruzoe, a nareszcie - Tysiąc i jedną nocy. Znowu zdawało mu się, że już nie

istnieje czas ani rzeczywistość i że jego raniona dusza uciekłszy z ziemi błądzi

557

po jakichś czarodziejskich krainach, gdzie biją tylko szlachetne serca, gdzie

podłość nie stroi się w maskę obłudy, gdzie rządzi wieczna sprawiedliwość

kojąca bóle i nagradzająca krzywdy...

I tu uderzył go jeden dziwny szczegół. Kiedy z własnej literatury wyniósł

złudzenia, które zakończyły się rozkładem jego duszy - ukojenie i spokój

znajdował tylko w literaturach obcych.

„Czy my naprawdę - myślał z trwogą - jesteśmy narodem marzycieli i czy już

nigdy nie zejdzie anioł, który by poruszył betsedejską sadzawkę obłożoną tylu

chorymi?...”

Pewnego dnia przyniesiono mu z poczty gruby pakiet.

„Z Paryża?... - rzekł. - Tak z Paryża. Ciekawym, co to?...”

Ale ciekawość jego nie była dość silną, ażeby zachęcić go do otworzenia i

przeczytania listu.

„Taki gruby list!... Komu, u licha, chce się dziś tyle pisać?”

Rzucił pakiet na biurko i w dalszym ciągu wziął się do czytania Tysiąca i jednej

nocy.

Co za rozkosz dla zmęczonego umysłu te pałace z drogich kamieni, drzewa,

których owocami były klejnoty!... Te kabalistyczne słowa, przed którymi

ustępowały mury, te cudowne lampy, dzięki którym można było zwalczać

nieprzyjaciół, przenosić się w mgnieniu oka o setki mil... A ci potężni