czarodzieje!... Co za szkoda, że taka władza dostawała się ludziom złośliwym i
nikczemnym!...
Odkładał książkę i śmiejąc się sam z siebie marzył, że on jest czarodziejem,
który posiada dwie bagatelki: władzę nad siłami natury i zdolność stawania się
niewidzialnym...
„Myślę - rzekł - że po kilku latach mojej gospodarki świat wyglądałby inaczej...
Najwięksi hultaje zmieniliby się na Sokratesów i Platonów.”
Wtem spojrzał na list paryski i przypomniał sobie Geista i jego słowa:
„Ludzkość składa się z gadów i tygrysów, między którymi ledwie jeden na całą
gromadę znajdzie się człowiek... Dzisiejsze niedole pochodzą stąd, że wielkie
wynalazki dostawały się bez różnicy ludziom i potworom... Ja nie popełnię tego
błędu i jeżeli ostatecznie znajdę metal lżejszy od powietrza, oddam go tylko
prawdziwym ludziom. Niech oni choć raz zaopatrzą się w broń na swój
wyłączny użytek; niechaj ich rasa mnoży się i rośnie w potęgę...”
„Niezawodnie byłoby lepiej - mruknął - gdyby tacy Ochoccy i Rzeccy mieli siłę,
a nie Starscy i Maruszewicze...”
„To jest cel!... - myślał w dalszym ciągu. - Gdybym był młodszy... Chociaż...
No i tutaj bywają ludzie, i tu jest niemało do zrobienia...”
Zaczął znowu czytać historię z Tysiąca nocy, lecz spostrzegł, że i ona już nie
absorbuje go. Dawny ból zaczął nurtować serce, a przed oczyma coraz
wyraźniej rysowała się sylwetka panny Izabeli i Starskiego.
Przypomniał sobie Geista w drewnianych sandałach, później jego dziwny dom
otoczony murem... I nagle przywidziało mu się, że ten dom jest pierwszym
558
stopniem olbrzymich schodów, na szczycie których stoi posąg niknący w
obłokach. Przedstawiał on kobietę, której nie było widać głowy ani piersi, tylko
spiżowe fałdy sukni. Zdawało mu się, że na stopniu, którego dotykają jej nogi,
czerni się napis: „Niezmienna i czysta.” Nie rozumiał, co to jest, ale czuł, że od
stóp posągu napływa mu w serce jakaś wielkość pełna spokoju. I dziwił się, że
on, który był zdolnym doświadczać podobnego uczucia, mógł kochać czy
gniewać się na pannę Izabelę albo zazdrościć jej Starskiemu!...
Wstyd uderzył mu na twarz, choć nikogo nie było w pokoju.
Widzenie znikło. Wokulski ocknął się. Był znowu tylko człowiekiem zbolałym i
słabym, ale w jego duszy huczał jakiś potężny głos niby echo kwietniowej
burzy, grzmotami zapowiadającej wiosnę i zmartwychwstanie.
Pierwszego czerwca odwiedził go Szlangbaum. Wszedł zakłopotany; ale
przypatrzywszy się Wokulskiemu nabrał otuchy.
- Nie odwiedzałem cię do tej pory - zaczął - bo wiem, żeś był niezdrów i nie
chciałeś nikogo widywać. No, ale dzięki Bogu, już wszystko przeszło...
Kręcił się na krześle i spod oka rzucał spojrzenia na pokój; może spodziewał się
znaleźć w nim więcej nieładu.
- Masz jaki interes? - zapytał go Wokulski.
- Nie tyle interes, ile propozycję... Właśnie kiedy dowiedziałem się, żeś chory,
przyszło mi na myśl... Uważasz... tobie potrzeba dłuższego wypoczynku,
usunięcia się od wszelkich zajęć, więc przyszło mi na myśl, czybyś nie zostawił
u mnie tych stu dwudziestu tysięcy rubli... Miałbyś bez kłopotu dziesiąty
procent.
- Aha!... - wtrącił Wokulski. - Ja moim wspólnikom bez kłopotu, nawet dla
siebie, płaciłem piętnaście.
- Ale teraz cięższe czasy... Zresztą chętnie dam piętnasty procent, jeżeli mi
zostawisz swoją firmę...
- Ani firmy, ani pieniędzy - odparł niecierpliwie Wokulski:- Firma bodajby
nigdy nie istniała, a co do pieniędzy... Tyle ich mam, że mi wystarczy procent,
jaki dają papiery. Aaa... i tego za dużo.
- Więc chcesz odebrać swój kapitał na święty Jan? - spytał Szlangbaum.
- Mogę ci go zostawić do października, nawet bez procentu, pod warunkiem, że
zatrzymasz przy sklepie tych ludzi, którzy zechcą zostać.
- Ciężki warunek, ale,..
- Jak chcesz.
Nastała chwila milczenia.
- Cóż myślisz robić ze spółką do handlu z cesarstwem? - zapytał Szlangbaum. -
Bo mówisz tak, jakbyś się i z niej chciał wycofać...
- Jest to bardzo prawdopodobne.
Szlangbaum zarumienił się, chciał coś powiedzieć, ale dał spokój. Pogadali
jeszcze o rzeczach obojętnych i Szlangbaum wyszedł żegnając się z nim bardzo
serdecznie.
559
„On, widzę, ma zamiar wszystko odziedziczyć po mnie - myślał Wokulski. -
Ha! niech dziedziczy... świat należy do tych, którzy go biorą.”
Swoją drogą Szlangbaum rozmawiający z nim w tej chwili o swoich interesach
wydał mu się zabawny.
„Wszyscy w sklepie skarżą się na niego - myślał - mówią, że głowę zadziera, że
wyzyskuje... Co prawda, o mnie mówili to samo...”
Spojrzenie jego znowu padło na biurko, gdzie od kilku dni leżał list z Paryża.
Wziął go do rąk, ziewnął, ale nareszcie odpieczętował.
Była to korespondencja od baronowej mającej dyplomatyczne stosunki, tudzież
kilka urzędowych aktów. Przejrzał je i przekonał się, że są to dowody śmierci
Ernesta Waltera, inaczej Ludwika Stawskiego, który zmarł w Algierze:
Wokulski zamyślił się.
„Gdybym przed trzema miesiącami dostał te papiery, kto wie, co by dziś było?...
Stawska - piękna, a nade wszystko jaka szlachetna... jaka szlachetna!... Czy ja
wiem, może ona naprawdę mnie kochała?... Stawska mnie, a ja tamtą... Co za
ironia losu!...”
Rzucił papiery na biurko i przypomniał sobie ten mały, czysty salonik, w którym
tyle wieczorów przepędził z panią Stawską, gdzie czuł się tak spokojnym.
„No - mówił - i odrzuciłem szczęście, które samo wpadło mi w ręce... Ale czy
może być szczęściem to, czego nie pragniemy?... I jeżeli ona choć przez jeden
dzień tyle cierpiała co ja?...
Okrutne jest to urządzenie świata, na którym dwoje ludzi nieszczęśliwych z tego
samego powodu nie mogą sobie pomóc...”
Dokumenta o śmierci Stawskiego leżały kilka dni, a Wokulski jeszcze nie
zdecydował się, co z nimi zrobić.
Z początku wcale o nich nie myślał, potem, gdy mu coraz częściej wpadały w
oczy lub pod rękę, zaczął doświadczać wyrzutów sumienia.
„Ostatecznie - mówił - sprowadziłem je dla pani Stawskiej, więc trzeba to oddać
pani Stawskiej; ale gdzie ona jest?... Nie wiem... Zabawna byłaby historia,
gdybym się z nią ożenił... Miałbym towarzystwo. Helunia miłe dziecko...
miałbym cel w życiu. No, ale ona sama nie zrobiłaby interesu... Cóż bym jej
wreszcie powiedział? Jestem chory, potrzebuję dozorczyni i dlatego ofiaruję
pani kilkanaście tysięcy rubli rocznie... Nawet pozwolę się pani kochać, chociaż
sam... Mam już dosyć miłości...”
Dzień schodził za dniem, a Wokulski nie wymyślił sposobu odesłania papierów
pani Stawskiej. Trzeba by dowiedzieć się, gdzie mieszka, napisać list
rekomendowany, oddać go na pocztę... W końcu przypomniał sobie, że