- Szacunek!... - zawołał śmiejąc się Wokulski. - Czy książę sądzi, że nie
zrozumiałem, na czym on polegał i jakie zapewniał mi stanowisko między
wami?... Pan Szastalski, pan Niwiński, nawet... pan Starski, który nigdy nic nie
robił i nie wiadomo skąd brał pieniądze, o dziesięć pięter stali wyżej ode mnie w
waszym szacunku. Co mówię... Lada zagraniczny przybłęda bez trudu dostawał
się do waszych salonów, które ja musiałem dopiero zdobywać, choćby...
piętnastym procentem od powierzonych mi kapitałów!... To oni, to ci ludzie, nie
ja, posiadali wasz szacunek, ba! mieli nierównie rozleglejsze przywileje... Choć
każdy z tych wyżej oszacowanych mniej jest wart aniżeli mój szwajcar
sklepowy, bo on coś robi i przynajmniej nie gnoi ogółu...
- Panie Wokulski, krzywdzisz nas... Rozumiem, o czym pan mówisz, i na mój
honor, wstydzę się... Ależ my nie odpowiadamy za występki jednostek...
- Owszem, wy wszyscy odpowiadacie, bo owe jednostki wyrosły pośród was, a
to, co książę nazywasz występkiem, jest tylko owocem waszych poglądów,
waszej pogardy dla wszelkiej pracy i wszelkich obowiązków.
- Żal mówi przez pana... - odparł książę zabierając się do wyjścia. - Żal słuszny,
ale może niewłaściwie skierowany... Żegnam pana. Więc zostawiasz nas na
pastwę starozakonnym?...
- Mam nadzieję, że porozumiecie się z nimi lepiej niż z nami rzekł Wokulski z
ironią.
Książę miał łzy w oczach.
- Myślałem - mówił wzruszony - że będziesz pan złotym mostem między nami a
tymi, którzy... coraz więcej odsuwają się od nas...
- Chciałem być mostem, ale podpiłowano go i zawalił się... - odpowiedział
Wokulski kłaniając się.
- Wracajmy więc do okopów Świętej Trójcy!...
- To jeszcze nie okopy... to dopiero spółka z Żydami.
573
- Tak pan mówisz?... - zapytał książę blednąc. - A więc ja... nie należę do tej
spółki... Nieszczęsny kraj!...
Kiwnął głową i wyszedł.
Nareszcie odbyła się sesja rozstrzygająca losy spółki do handlu z cesarstwem.
Przede wszystkim zarząd, utworzony przez Wokulskiego, złożył sprawozdanie
za rok ubiegły. Okazało się, że obroty przewyższały kilkanaście razy kapitał,
który przyniósł nie piętnaście, ale osiemnaście procent zysku. Wspólnicy
słuchając tego byli wzruszeni i na wniosek księcia podziękowali zarządowi i
nieobecnemu Wokulskiemu przez powstanie.
Potem podniósł się adwokat Wokulskiego i oświadczył, że jego klient z powodu
choroby wycofuje się nie tylko od zarządu, ale nawet od udziału w spółce.
Wszyscy od dawna byli przygotowani na tę wiadomość, niemniej zrobiła
wrażenie bardzo przygnębiające. Korzystając z przerwy książę poprosił o głos i
zawiadomił obecnych, że skutkiem usunięcia się Wokulskiego i on występuje ze
spółki. Co powiedziawszy zaraz opuścił salę obrad; na odchodne zaś rzekł do
któregoś ze swoich przyjaciół.
- Nigdy nie miałem zdolności do operacji handlowych, a Wokulski jest jedynym
człowiekiem, któremu mogłem powierzyć honor mego nazwiska. Dziś nie ma
jego, więc i ja nie mam tu co robić.
- Ale dywidenda?... - szepnął przyjaciel.
Książę spojrzał na niego z góry.
- To, com robił, robiłem nie dla dywidendy, ale dla nieszczęśliwego kraju -
odparł. - Chciałem do naszej sfery wlać trochę świeżej krwi i świeższych
poglądów; muszę jednak wyznać, żem przegrał, i to nie z winy Wokulskiego...
Biedny ten kraj!...
Wyjście księcia, aczkolwiek nieoczekiwane, zrobiło mniejsze wrażenie; obecni
bowiem już byli uprzedzeni, że spółka utrzyma się.
Teraz wystąpił jeden z adwokatów i drżącym głosem odczytał bardzo piękną
mowę, której treścią było to, że z usunięciem się Wokulskiego spółka traci nie
tylko kierownika, ale i pięć szóstych kapitału. „Powinna by więc upaść - ciągnął
mówca - i gruzami swoimi zasypać cały kraj, tysiące pracowników, setki
rodzin...”
Tu przerwał czekając na efekt. Ale obecni zachowywali się obojętnie, z góry
wiedząc, co nastąpi dalej.
Adwokat zabrał znowu głos i wezwał obecnych, ażeby nie tracili męstwa.
„Znalazł się bowiem zacny obywatel, człowiek fachowy, nawet przyjaciel i
wspólnik Wokulskiego, który jest zdecydowany jak Atlas niebo podeprzeć
zachwianą spółkę. Mężem tym, który chce obetrzeć łzy tysiącom, ocalić kraj od
ruiny, handel popchnąć na nowe drogi...”
W tym miejscu wszyscy obecni zwrócili głowy ku krzesłu, na którym siedział
spotniały i zarumieniony Szlangbaum.
- Mężem tym - zawołał adwokat - jest pan...
- Mój syn, Henryś... - odezwał się głos z kąta.
574
Ponieważ ten efekt nie był oczekiwany, więc sala zatrzęsła się od śmiechu.
Swoją drogą zarząd spółki udał radosne zdziwienie, zapytał obecnych: czy chcą
przyjąć pana Szlangbauma na wspólnika i kierownika? a otrzymawszy
jednomyślne zezwolenie, wezwał nowego kierownika na fotel prezydialny.
Tu znowu zrobiło się małe zamieszanie. .Natychmiast bowiem zażądał głosu
Szlangbaum ojciec i wypowiedziawszy kilka pochwał synowi i zarządowi,
postawił wniosek, że spółka nie może gwarantować wspólnikom więcej nad
dziesięć procent rocznego zysku.
Powstał hałas, kilkunastu mówców zabrało głos i po bardzo ożywionych
rozprawach uchwalono, że spółka przyjmuje nowych członków wskazanych
przez pana Szlangbauma, a kierunek spraw powierza temuż panu
Szlangbaumowi.
Ostatnim epizodem było przemówienie doktora Szumana, którego wezwano na
członka zarządu, ale który odmawiając przyjęcia tak zaszczytnego stanowiska w
szyderczy sposób pozwolił sobie zażartować ze spółki między arystokracją i
Żydami.
„Jest to jakby nieślubne małżeństwo - mówił. - Ale ponieważ z takich związków
rodzą się niekiedy genialne dzieci, miejmy więc nadzieję, że i nasza spółka
wyda jakieś niezwykłe owoce...”
Zarząd był zaniepokojony, garstka obecnych oburzona; ale większość dała
doktorowi rzęsiste brawo.
Wokulski najdokładniej znał przebieg sesji: przez cały bowiem następny tydzień
odwiedzano go i zasypywano listami lub anonimami.
Przy tej sposobności odkrył w sobie nowy i dziwny nastrój duszy. Zdawało mu
się, że pękły w nim wszystkie nici łączące go z ludźmi, że są mu obojętni, że go
nic nie obchodzi, co ich obchodzi. Słowem, że jest podobny do aktora, który
skończywszy rolę na scenie, gdzie przed chwilą śmiał się, gniewał lub płakał,
zasiadł obecnie między widzami i na grę swoich kolegów patrzy jak na zabawę
dzieci.
„Czego oni się tak rzucają?... Co to za głupstwa!...” - myślał.
Zdawało mu się, że spoza świata patrzy na ten świat, a jego sprawy widzi z
jakiejś nowej strony, której dotychczas nie spostrzegał.
Przez parę pierwszych dni nachodzili go wspólnicy, pracownicy albo klienci
spółki, niezadowoleni z wejścia Szlangbauma, a może zatrwożeni o swoją
przyszłość. Ci po największej części namawiali go, ażeby wrócił na porzucone