Выбрать главу

No, nigdy bym nie przypuszczał, że mogą istnieć tak cudowne kuracje. Przed

godziną byłem pełen trucizny, a w tej chwili jestem tak spokojny i - jakiś pusty,

jakby uciekła ze mnie dusza i wnętrzności, a została tylko skóra i odzież. Co ja

teraz będę robił? czym będę żył?... Chyba pojadę na wystawę do Paryża, a

potem w Alpy...”

W tej chwili zbliżył się do niego na palcach Rzecki i szepnął:

58

- Pyszny jest ten Mraczewski, co? Jak on umie rozmawiać z kobietami!

- Jak fryzjerczyk, którego uzuchwalono - odpowiedział Wokulski nie odrywając

oczu od księgi.

- Nasze klientki zrobiły go takim - odpowiedział stary subiekt, lecz widząc, że

przeszkadza pryncypałowi, cofnął się. Wokulski znowu wpadł w zadumę.

Nieznacznie spojrzał na Mraczewskiego i dopiero w tej chwili zauważył, że

młody człowiek ma coś szczególnego w fizjognomii.

„ Tak - myślał - on jest bezczelnie głupi i zapewne dlatego podoba się

kobietom.”

Śmiać mu się chciało i ze spojrzeń panny Izabeli, wysyłanych pod adresem

pięknego młodzieńca, i z własnych przywidzeń, które dziś tak nagle go opuściły.

Wtem drgnął; usłyszał imię panny Izabeli i spostrzegł, że w sklepie nie ma

nikogo z gości.

- No, ale dzisiaj toś się pan nie ukrywał ze swoimi amorami - mówił ze

smutnym uśmiechem Klejn do Mraczewskiego.

- Ale bo jak ona na mnie patrzyła, to ach!... - westchnął Mraczewski, jedną rękę

kładąc na piersi, drugą podkręcając wąsika. - Jestem pewny - mówił - że za parę

dni otrzymam wonny bilecik. Potem - pierwsza schadzka, potem: „ dla pana

łamię zasady, w jakich mnie wychowano „, a potem: „ czy nie gardzisz mną?”

Chwila wcześniej jest bardzo rozkoszną, ale w chwilę później człowiek jest tak

zakłopotany...

- Co pan blagujesz! - przerwał mu Lisiecki. - Znamy przecie pańskie konkiety:

nazywają się Matyldami, którym pan imponujesz porcją pieczeni i kuflem piwa.

- Matyldy są na co dzień, damy na święta. Ale Iza będzie największym świętem.

Słowo honoru daję, że nie znam kobiety, która by na mnie tak piekielne robiła

wrażenie... No, ale bo też i ona lgnie do mnie!

Trzasnęły drzwi i do sklepu wszedł jegomość szpakowaty; zażądał breloku do

zegarka, a krzyczał i stukał laską tak mocno, jakby miał zamiar kupić całą

japońszczyznę.

Wokulski słuchał przechwałek Mraczewskiego bez ruchu. Doświadczał

wrażenia, jakby mu na głowę i na piersi spadały ciężary.

- W rezultacie nic mnie to nie obchodzi - szepnął.

Po szpakowatym jegomości weszła do sklepu dama żądająca parasola, później

pan w średnim wieku chcący nabyć kapelusz, potem młody człowiek żądający

cygarnicy, nareszcie trzy panny, z których jedna kazała podać sobie rękawiczki

Szolca, ale koniecznie Szolca, bo innych nie używa.

Wokulski złożył księgę, z wolna podniósł się z fotelu i sięgnąwszy po kapelusz

stojący na kantorku skierował się ku drzwiom. Czuł brak oddechu i jakby

rozsadzanie czaszki.

Pan Ignacy zabiegł mu drogę.

- Wychodzisz?... Może zajrzysz do tamtego sklepu - rzekł.

- Nigdzie nie zajrzę, jestem zmęczony - odpowiedział Wokulski nie patrząc mu

w oczy.

59

Gdy wyszedł, Lisiecki trącił Rzeckiego w ramię.

- Coś stary jakby. zaczynał robić bokami - szepnął.

- No - odparł pan Ignacy - puszczenie w ruch takiego interesu jak moskiewski to

nie chy-chy. Rozumie się.

- Po cóż się w to wdaje?

- Po to, żeby miał nam z czego pensje podwyższać - surowo odpowiedział pan

Ignacy.

- A niechże sobie zakłada sto nowych interesów, nawet w Irkucku, byle tak co

roku podwyższał - rzekł Lisiecki. - Ja z nim się o to spierać nie będę. Ale swoją

drogą uważam, że jest diabelnie zmieniony, osobliwie dzisiaj. Żydzi, panie,

Żydzi - dodał - jak zwąchają jego projekta, dadzą mu łupnia.

- Co tam Żydzi...

- Żydzi, mówię, Zydzi!... Wszystkich trzymają za łeb i nie pozwolą, ażeby im

bruździł jakiś Wokulski, nie Żyd ani nawet meches.

- Wokulski zwiąże się ze szlachtą - odpowiedział Ignacy - a i tam są kapitały.

- Kto wie, co gorsze: Żyd czy szlachcic - wtrącił mimochodem Klejn i podniósł

brwi w sposób bardzo żałosny.

ROZDZIAŁ ÓSMY:

MEDYTACJE

Znalazłszy się na ulicy Wokulski stanął na chodniku, jakby namyślając się,

dokąd iść. Nie ciągnęło go nic w żadną stronę. Dopiero gdy przypadkiem

spojrzał w prawo, na swój nowo wykończony sklep, przed którym już

zatrzymywali się ludzie, odwrócił się ze wstrętem i poszedł w lewo.

„Dziwna rzecz, jak mnie to wszystko mało obchodzi” - rzekł do siebie. Potem

myślał o tych kilkunastu ludziach, którym już daje zajęcie, i o tych

kilkudziesięciu, którzy od pierwszego maja mieli dostać u niego zajęcie, o tych

setkach, dla których w ciągu roku miał stworzyć nowe źródła pracy, i o tych

tysiącach, którzy dzięki jego tanim towarom mogliby sobie poprawić nędzny byt

- i - czuł, że ci wszyscy ludzie i ich rodziny nic go w tej chwili nie interesują.

„Sklep odstapię, nie zawiążę spółki i wyjadę za granicę” - myślał.

„A zawód, jaki zrobisz ludziom, którzy w tobie położyli nadzieję?...”

„Zawód?... Alboż mnie samego nie spotkał zawód?...”

Wokulski idąc, poczuł jakąś niewygodę; lecz dopiero zastanowiwszy się osądził,

że męczy go ciągłe ustępowanie z drogi; przeszedł więc na drugą stronę ulicy,

gdzie ruch był mniejszy.

„A jednak ten Mraczewski jest infamis! - myślał. - Jak można mówić takie

rzeczy w sklepie? 'Za parę dni otrzymam bilecik, a potem - schadzka!'... Ha,

sama sobie winna, nie trzeba kokietować błaznów... Zresztą - wszystko mi

jedno”.

60

Czuł w duszy dziwną pustkę, a na samym jej dnie coś jakby kroplę piekącej

goryczy. Żadnych sił, żadnych pragnień, nic, tylko tę kroplę tak małą, że jej

niepodobna dojrzeć, a tak gorzką, że cały świat można by nią zatruć.

„Chwilowa apatia, wyczerpanie, brak wrażeń... Za dużo myślę o interesach” -

mówił.

Stanął i patrzył. Dzień przedświąteczny i ładna pogoda wywabiły mnóstwo ludzi

na bruk miejski. Sznur powozów i pstrokaty falujący tłum między Kopernikiem

i Zygmuntem wyglądał jak stado ptaków, które właśnie w tej chwili unosiły się

nad miastem dążąc ku północy.

„Szczególna rzecz - mówił. - Każdy ptak w górze i każdy człowiek na ziemi

wyobraża sobie, że idzie tam, dokąd chce. I dopiero ktoś stojący na boku widzi,

że wszystkich razem pcha naprzód jakiś fatalny prąd, mocniejszy od ich

przewidywań i pragnień. Może nawet ten sam, który unosi smugę iskier

wydmuchniętych przez lokomotywę podczas nocy?... Błyszczą przez mgnienie

oka, aby zagasnąć na całą wieczność, i to nazywa się życiem.

Mijają ludzkie pokolenia

Jak fale, gdy wiatr morzem zmęci;