Выбрать главу

- Śmiejesz się pan?... Wybaczam, ponieważ rozumiem taki śmiech... Jest to

najwyższy stopień cierpienia...

- Przysięgam pani, że od dziesięciu tygodni nie czułem się tak swobodnym...

Boże mój!... nawet od paru lat... Zdaje mi się, że przez cały ten czas szarpała mi

mózg jakaś straszna zmora i przed chwilą znikła... Teraz dopiero czuję, że

jestem ocalony, i to dzięki pani...

Głos mu drżał. Wziął ją za obie ręce i całował prawie namiętnie. Pani

Wąsowskiej zdawało się, że dostrzegła w jego oczach coś na kształt łez.

- Ocalony!... Uwolniony!... - powtarzał.

- Posłuchaj mnie pan - mówiła zimno, cofając ręce. - Wszystko wiem, co

między wami zaszło... Postąpiłeś pan niegodziwie podsłuchując rozmowę, którą

znam w najdrobniejszych szczegółach, a nawet więcej... Była to najzwyklejsza

flirtacja...

- Ach, więc to jest flirtacja?... - przerwał. - To, co robi kobietę podobną do

restauracyjnej serwetki, którą każdy może obcierać usta i palce?... To jest

flirtacja, bardzo dobrze!...

- Milcz pan!... - zawołała pani Wąsowska. - Nie przeczę, że Bela postąpiła źle,

ale... osądź pan sam siebie, jeżeli powiem, że ona pana...

- Kocha, czy tak? - spytał Wokulski bawiąc się swoją brodą.

- O, kocha!... Dopiero żałuje pana. Nie chcę się wdawać w szczegóły, dość,

jeżeli powiem, że widywałam ją prze dwa miesiące prawie co dzień... Że przez

ten czas mówiła tylko o panu i że najulubieńszym miejscem jej przejażdżek

jest... zamek zasławski!... Ile razy siadała na tym wielkim kamieniu z napisem,

ile razy widziałam łzy w jej oczach... A nawet raz rozpłakała się na dobre,

powtarzając wyryty tam dwuwiersz :

Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie,

Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawi!

Cóż pan na to?...

- Co ja na to?.. - powtórzył Wokulski. - Przysięgam, że jedynym moim

życzeniem w tej chwili jest, ażeby zaginął najdrobniejszy ślad mojej znajomości

z panną Łęcką... A przede wszystkim ten nieszczęśliwy kamień, który ją tak

roztkliwia.

- Gdyby to była prawda, miałabym piękny dowód męskiej stałości

593

- Nie, miałaby pani tylko dowód cudownej kuracji - mówił wzruszony. - O

Boże!... zdaje mi się, że mnie ktoś na parę lat zamagnetyzował, że przed

dziesięcioma tygodniami zbudzono mnie nieumiejętnie i że dopiero dziś

ocknąłem się naprawdę...

- Pan to mówisz na serio?...

- Czyliż pani nie widzi, jaki jestem szczęśliwy?... Odzyskałem siebie i znowu

należę do siebie... Niech mi pani wierzy, że jest to cud, którego najzupełniej nie

rozumiem, ale który porównać można tylko z przebudzeniem z letargu

człowieka, który już leżał w trumnie.

- I czemu pan to przypisuje?... - zapytała spuszczając oczy.

- Przede wszystkim pani... A następnie temu, że nareszcie zdobyłem się na jasne

sformułowanie przed kimś rzeczy, którą od dawna rozumiał, alem nie miał

odwagi uznać. Panna Izabela to kobieta innego gatunku aniżeli ja i tylko jakieś

obłąkanie mogło mnie przykuć do niej.

- I co pan zrobi po tym ciekawym odkryciu?

- Nie wiem.

- Nie znalazł pan czasem kobiety swego gatunku?..

- Może.

- Zapewne jest nią ta pani... pani Sta... Sta...

- Stawska?... Nie. Prędzej byłaby nią pani.

Pani Wąsowska podniosła się z fotelu z miną bardzo uroczystą.

- Rozumiem - rzekł Wokulski. - Mam już odejść?

- Jak pan uważa.

- I na wieś nie pojedziemy razem?

- O, to z pewnością... Chociaż... nie bronię panu przyjechać tam...

Zapewne będzie u mnie Bela...

- W takim razie nie przyjadę.

- Nie twierdzę, że będzie.

- I zastałbym tylko samą panią?

- Przypuszczam.

- I rozmawialibyśmy tak jak dzisiaj?... Jeździlibyśmy na spacer jak wówczas?..

- I naprawdę rozpoczęłaby się między nami wojna - odparła pani Wąsowska.

- Ostrzegam, żebym ją wygrał.

- Doprawdy?... I może zrobiłby mnie pan swoją niewolnicą?..

- Tak. Przekonałbym, że potrafię mieć władzę, a później u nóg pani błagałbym,

ażebyś przyjęła mnie za swego niewolnika...

Pani Wąsowska odwróciła się i wyszła z salonu. Na progu zatrzymała się chwilę

i z lekka odwracając głowę rzekła:

- Do widzenia... na wsi!...

Wokulski opuścił jej mieszkanie jak pijany. Znalazłszy się na ulicy szepnął :

„Oczywiście, zgłupiałem.”

Spojrzał za siebie i zobaczył w oknie panią Wąsowską, która wyglądała spoza

firanki.

594

„Do licha ! - pomyślał. - Czy ja znowu nie wlazłem w jaką awanturę?...”

Idąc ulicą Wokulski wciąż zastanawiał się nad zmianą, jaka w nim zaszła.

Zdawało mu się, że : otchłani, w której panuje noc i obłęd, wydobył się na jasny

dzień. Pulsa biły mu silniej, oddychał szerzej, myśli toczyły się z niezwykłą

swobodą; czuł jakąś rześkość w całym organizmie i nie dający się opisać spokój

w sercu.

Już nic drażnił go ruch uliczny, a cieszyły tłumy. Niebo miało ciemniejszą

barwę, domy wyglądały zdrowiej, a nawet kurz, nasycony potokami światła był

piękny.

Największą jednak przyjemność robił mu widok młodych kobiet, ich giętkich

ruchów, uśmiechających się ust i wabiących spojrzeń. Kilka z nich spojrzały mu

prosto w oczy z wyrazem słodkiej tkliwości i kokieterii; Wokulskiemu serce

uderzyło śpieszniej, jakiś prąd drażniący przeleciał po nim od stóp do głów.

„Ładne!...” - pomyślał.

Wnet jednak przypomniał sobie panią Wąsowską i musiał przyznać, że

spomiędzy tych ładnych ona jest najładniejsza, a co lepiej, najponętniejsza... Co

to za figura, jaki wspaniały kontur nogi, a płeć, a oczy mające w sobie coś z

brylantów i aksamitu... Byłby przysiągł, że czuje zapach jej ciała, że słyszy

spazmatyczny śmiech, i w głowic zaszumiało mu na samą myśl zbliżenia się do

niej.

„Co to musi być za wściekła kobieta!... - szepnął. - Kąsałbym ją...”

Widmo pani Wąsowskiej tak go prześladowało i drażniło, że nagle przyszedł mu

projekt odwiedzić ją jeszcze dziś wieczorem.

„Przecież zaprosiła mnie na obiady i kolacje - mówił do siebie czując, że w nim

coś kipi. - Wyrzuci mnie za drzwi?... Po cóż by mnie kokietowała. Że nie ma do

mnie wstrętu, wiem nic od dzisiaj, no, a ja, dalibóg, mam na nią apetyt, który

także coś wart...”

Wtem przeszła obok niego jakaś szatynka z fiołkowymi oczyma i twarzą

dziecka, a Wokulski spostrzegł ze zdziwieniem, że i ta mu się podoba.

O kilkanaście kroków od swojego domu usłyszał wołanie:

- Hej!... hej!... Stachu!...

Wokulski odwrócił głowę i pod werandą cukierni zobaczył Szumana. Doktór

zostawił nie dokończoną porcję lodów, rzucił na stół srebrną czterdziestówkę i

wybiegł do niego.

- Idę do ciebie - mówił Szuman biorąc go pod rękę. - Wiesz co, że dawno już nie

miałeś tak byczej miny... Założę się, że wrócisz do spółki i porozpędzasz tych