czasów Wokulskiego było tu inaczej.
Martwiło go, ale tylko trochę, że Wokulski nie dawał znać o sobie. Uważał to
przecież za zwykłe dziwactwo.
„Nie bardzo rwał się on do pisania, kiedy był zdrów, więc cóż dopiero teraz,
kiedy jest tak rozbity - myślał. - Oj, te baby, te baby!...”
W dniu nabycia przez Szlangbauma sprzętów i powozu Wokulskiego pan
Ignacy położył się do łóżka. Nie dlatego, ażeby miało mu to robić przykrość, bo
przecie powóz i zbytkowne sprzęty były rzeczami wcale niepotrzebnymi, ale
dlatego, że podobne sprawunki robią się tylko po ludziach już umarłych.
„No, a Stach, dzięki Bogu, jest zdrów!...” - mówił do siebie.
Pewnego wieczora, kiedy pan Ignacy siedząc w szlafroku rozmyślał, jak to on
urządzi sklep Mraczewskiemu, ażeby zakasować Szlangbauma, usłyszał
gwałtowne dzwonienie do przedpokoju i szczególny hałas w sieni.
Służący, który już zabierał się do spania, otworzył drzwi.
- Jest pan? - zapytał głos znany Rzeckiemu.
- Pan chory.
- Co to chory!... Kryje się przed ludźmi.
- Może, panie radco, zrobimy subiekcję... - odezwał się inny głos.
- Co to subiekcję!... Kto nie chce mieć subiekcji w domu, niech przychodzi do
knajpy...
608
Rzecki podniósł się z fotelu, a jednocześnie ukazał się we drzwiach jego
sypialni radca Węgrowicz i ajent Szprot... Spoza nich wychylała się jakaś
kudłata głowa i oblicze nie pierwszej czystości.
- Nie chciała przyjść góra do Mahometów, więc Mahomeci przyszli do góry!... -
zawołał radca. - Panie Rzecki... panie Ignacy!... co pan najlepszego
wyrabiasz?... Przecież od czasu jakeśmy pana ostatni raz widzieli, odkryliśmy
nowy gatunek piwa... Postaw tu, kochanku, i zgłoś się jutro - dodał zwracając
się do zasmolonego kudłacza.
Na to wezwanie kudłaty człowiek, ubrany w wielki fartuch, postawił na
umywalni kosz wysmukłych butelek i trzy kufle. Potem zniknął, jak gdyby był
istotą złożoną ze mgły i powietrza, nie zaś z dwustu funtów ciała.
Pan Ignacy zdziwił się na widok wysmukłych butelek; uczucie to jednak nie
łączyło się z żadną przykrością.
- Na miłość boską, cóż się z panem dzieje? - zaczął znowu radca rozkładając
ręce, jakby cały świat chciał ogarnąć w jednym uścisku.- Tak dawno nie byłeś
pan między nami, że Szprot nawet zapomniał, jak wyglądasz, a ja pomyślałem,
że zaraziłeś się od swego przyjaciela, co to ma bzika...
Rzecki sposępniał.
- Więc właśnie dziś - prawił radca - kiedy na pańskim przyjacielu wygrałem od
Deklewskiego kosz piwa nowej marki, mówię do Szprota: wiesz pan co,
zabierzmy piwo i chodźmy do starego, a może się chłop rozrusza... Cóż to,
nawet nie prosisz nas, ażebyśmy usiedli?...
- Ależ bardzo proszę - odpowiedział Rzecki.
- I stolik jest... - mówił radca oglądając się po pokoju - i miejsce, widzę,
zaciszne. Ehe, he!... my tu będziem mogli złazić się do chorego na partyjkę co
wieczór... Szprot, dobądź, synu, trybuszonik i zabierz się do szkliwa... Niech
poczciwiec zaznajomi się z nową marką...
- Jakiż to zakład wygrał radca? - zapytał Rzecki, któremu znowu fizjognomia
zaczęła się wyjaśniać.
- Zakład o Wokulskiego. Widzisz pan, było tak. Jeszcze w styczniu roku
zeszłego, kiedy to Wokulski awanturował się po Bułgarii, ja powiedziałem do
Szprota, że pan Stanisław jest wariat, że zbankrutuje i źle skończy... Tymczasem
dzisiaj, wyobraź sobie, Deklewski utrzymuje, że to on to powiedział...
Naturalnie, założyliśmy się o kosz piwa, Szprot rozstrzygnął na moją stronę i
jesteśmy u ciebie...
W ciągu tego wyjaśnienia pan Szprot ustawił na stole trzy kufle i odkorkował
trzy butelki.
- No, tylko spojrzyj, panie Ignacy - mówił radca podnosząc napełniony kufel. -
Kolor starego miodu, piana jak śmietana, a smak szesnastoletniej dziewczyny.
Skosztujże... Co to za smak i co to za posmak?... Gdybyś zamknął oczy,
przysiągłbyś, że to jest A l e... O! uważasz?... Ja powiadam, że przed takim
piwem należałoby płukać usta. Powiedzże sam: piłeś kiedy coś podobnego?...
Rzecki wypił pół kufla.
609
- Dobre - rzekł. - Skądże jednak przyszło radcy do głowy, że Wokulski
zbankrutował?
- Bo nikt w mieście nie mówi inaczej. Przecież człowiek, który ma pieniądze,
sens w głowie i nikogo nie zarwał, nie ucieka z miasta Bóg wie gdzie...
- Wokulski wyjechał do Moskwy.
- Tere, fere!... Tak wam powiedział, ażeby zmylić ślady. Ale sam się złapał,
skoro wyrzekł się nawet swoich pieniędzy...
- Czego się wyrzekł?... - spytał już rozgniewany pan Ignacy.
- Tych pieniędzy, które ma w banku, a nade wszystko u Szlangbauma... Przecież
to razem wyniesie ze dwakroć sto tysięcy rubli... Kto więc taką sumę zostawia
bez dyspozycji, po prostu rzuca ją w błoto, ten jest albo wariat, albo...
zmajstrował coś takiego, że już nie czeka na wypłatę... W całym mieście rozlega
się tylko jeden głos oburzenia przeciw temu... temu... że go nie nazwę
właściwym imieniem...
- Radco, zapominasz się!... - zawołał Rzecki.
- Rozum tracisz, panie Ignacy, ujmując się za takim człowiekiem - odparł
gwałtownie radca. - Bo tylko pomyśl. Pojechał po majątek, gdzie?... na wojnę
turecką... Na wojnę turecką!... czy rozumiesz doniosłość tych słów?... Tam
zrobił majątek, ale w jaki sposób?... Jakim sposobem można w pół roku zrobić
pół miliona rubli?..
- Bo obracał dziesięcioma milionami rubli - odparł Rzecki - więc nawet zrobił
mniej, niżby mógł...
- Ale czyje to były miliony?
- Suzina... kupca... jego przyjaciela...
- Otóż to!... Ale mniejsza; przypuśćmy, że w tym razie nie zrobił żadnego
świństwa... Co to jednakże za interesa prowadził on w Paryżu, a później w
Moskwie, na czym również grubo zarobił?... A godziło się to zabijać krajowy
przemysł, ażeby dać osiemnaście procent dywidendy kilku arystokratom dla
wkręcenia się pomiędzy nich?... A pięknie to sprzedawać całą spółkę Żydom i
nareszcie uciekać zostawiając setki ludzi w nędzy lub w niepewności?... To tak
robi dobry obywatel i człowiek uczciwy?... No, pijże, panie Ignacy!... - zawołał
trącając jego kufel swoim. - Nasze kawalerskie!... Panie Szprot, pokaż, co
umiesz... nie kompromituj się przy chorym...
- Hola!... - odezwał się doktór Szuman, który od kilku chwil stał na progu nie
zdejmując kapelusza z głowy. - Hola!... A cóż to wy, moi panowie, jesteście
ajentami domu pogrzebowego, że mi w taki sposób urządzacie pacjenta?...
Kazimierz! - zawołał na służącego wyrzuć mi te butelki do sieni... A panów
proszę, ażebyście pożegnali chorego... Szpital, choćby na jedną osobę, nie jest
knajpą... To pan tak wykonywasz moje zlecenia?.. - zwrócił się do Rzeckiego.-
To pan mając wadę serca będziesz mi urządzał pijatyki?... Może jeszcze
zaprosicie sobie dziewczęta?... Dobrej nocy panom... - rzekł do radcy i Szprota -