romantyk.
615
- Głupi Szuman ze swoim żydowskim klasycyzmem!... - odparł Ochocki. - On
nawet nie domyśla się, że cywilizacji nie stworzyli ani filistrowie, ani
geszefciarze, lecz właśnie tacy wariaci... Gdyby rozum polegał na myśleniu o
dochodach, ludzie do dzisiejszego dnia byliby małpami...
- Święte słowa... piękne słowa!... - powtarzał subiekt. - Wytłomaczże pan
jednak: jakim sposobem człowiek, podobny Wokulskiemu, mógł... tak oto...
zaawanturować się?..
- Proszę pana, ja się dziwię, że to tak późno nastąpiło!... - odparł Ochocki
wzruszając ramionami. - Przecież znam jego życie i wiem, że ten człowiek
prawie dusił się tutaj od dzieciństwa. Miał aspiracje naukowe, lecz nie było ich
czym zaspokoić; miał szerokie instynkta społeczne, ale czego dotknął się w tym
kierunku, wszystko padało... Nawet ta marna spółczyna, którą zatożył, zwaliła
mu na łeb tylko pretensje i nienawiści...
- Masz pan rację!... masz pan rację!... - powtarzał Rzecki.- A teraz ta panna
Izabela...
- Tak, ona mogła go uspokoić. Mając szczęście osobiste, łatwiej pogodziłby się
z otoczeniem i zużyłby energię w tych kierunkach, jakie są u nas możliwe. Ale...
nietęgo trafił...
- A co dalej?...
- Czy ja wiem?.. - szepnął Ochocki. - Dziś jest on podobny do wyrwanego
drzewa. Jeżeli znajdzie grunt właściwy, a w Europie może go znaleźć, i jeżeli
ma jeszcze energię, to wlezie w jakąś robotę i bodaj czy nie zacznie naprawdę
żyć... Ale jeżeli wyczerpał się, co także w jego wieku jest możliwym...
Rzecki podniósł palec do ust.
- Cicho!... cicho!... - przerwał. - Stach ma energię... o, ma!... On jeszcze
wypłynie... wypły...
Odszedł od okna i oparłszy się o futrynę zaczął szlochać.
- Taki jestem chory - mówił - taki rozdrażniony... - Bo ja mam podobno wadę
serca... Ale to przejdzie... przejdzie... Tylko dlaczego on tak ucieka... kryje się...
nie pisze?..:
- Ach, jak ja rozumiem - zawołał Ochocki - ten wstręt człowieka rozbitego do
rzeczy, które mu przypominają przeszłość!... Jak ja to znam, choćby z małego
doświadczenia... Wyobraż pan sobie, że kiedy zdawałem w gimnazjum egzamin
dojrzałości, musiałem w pięć tygodni przejść kursa łaciny i greki z siedmiu klas,
bom się tego nigdy nie chciał uczyć. No i jakoś wykręciłem się na egzaminie,
ale tak przedtem pracowałem, żem się przepracował.
Od tej pory nie tylko nie mogłem patrzeć na książki łacińskie albo greckie, ale
nawet myśleć o nich. Nie mogłem patrzeć na gmach szkolny, unikałem
kolegów, którzy pracowali razem ze mną, ale nawet musiałem opuścić owe
mieszkanie, gdzie uczyłem się dzień i noc. Trwało to parę miesięcy i naprawdę
nie pierwej uspokoiłem się, ażem... Wiesz pan, com zrobił? Rzuciłem do pieca
wszystkie podręczniki greckie i łacińskie i spaliłem bestie!... Paskudziło się to z
godzinę, ale kiedy ostatecznie kazałem popioły wysypać na śmietnik,
616
ozdrowiałem! Chociaż i dziś jeszcze dostaję bicia serca na widok greckich liter
albo łacińskich wyjątków: panis, piscis, crinis... Aaa... jakie to obrzydliwe...
Nie dziwże się pan - kończył Ochocki - że Wokulski umyka stąd aż do Chin...
Długie udręczenie może doprowadzić człowieka do wścieklizny... Chociaż i to
przechodzi...
- A czterdzieści sześć lat, panie?... - zapytał Rzecki.
- A silny organizm?... a tęgi mózg?... No, ale zagadałem się... Bywaj mi pan
zdrów...
- Co, może wyjeżdżasz pan?...
- Aż do Petersburga - odparł Ochocki. - Muszę pilnować testamentu nieboszczki
Zasławskiej, który chce obalić wdzięczna rodzina. Posiedzę tam, bodaj czy nie
do końca października.
- Jak tylko będę miał wiadomość od Stacha, zaraz panu doniosę. Tylko przyślij
mi pan adres.
- I ja panu dam znać, tylko zachwycę języka... Chociaż wątpię... Do widzenia!...
- Rychłego powrotu...
Rozmowa z Ochockim orzeźwiła pana Ignacego. Zdawało się, że stary subiekt
nabrał sił nagadawszy się z człowiekiem, który nie tylko rozumiał ukochanego
Stacha, ale i przypominał go w wielu punktach.
„On był taki sam - myślał Rzecki. - Energiczny, trzeźwy, a mimo to zawsze
pełen idealnych popędów...”
Można powiedzieć, że od tego dnia zaczęła się rekonwalescencja pana Ignacego.
Opuścił łóżko, potem szlafrok zamienił na surdut, bywał w sklepie i nawet
często wychodził na ulicę. Szuman zachwycał się trafnością swojej kuracji,
dzięki której choroba serca zatrzymała się w rozwoju.
- Co będzie dalej - mówił do Szlangbauma - nie wiadomo. Ale fakt, że od kilku
dni stary ma się lepiej. Odzyskał apetyt i sen, a nade wszystko opuściła go
apatia. Z Wokulskim miałem to samo.
Naprawdę zaś Rzecki pokrzepiał się nadzieją, że prędzej lub później będzie miał
list od swego Stacha.
„Już może jest w Indiach - myślał - więc w końcu września powinien bym mieć
wiadomość.. .No, o spóźnienie w takich razach nietrudno; ale za październik
dam głowę...”
Rzeczywiście, w epokach wskazanych nadeszły wiadomości o Wokulskim, lecz
bardzo dziwne.
W końcu września wieczorem odwiedził pana Ignacego Szuman i śmiejąc się
rzekł:
- Tylko uważaj pan, jak ten półgłówek zainteresował ludzi. Pachciarz z
Zasławka mówił Szlangbaumowi, że furman nieboszczki prezesowej widział
niedawno Wokulskiego w lesie zasławskim. Opisywał nawet, jak był ubrany i
na jakim koniu jechał...
- Może być!... - wtrącił ożywiony pan Ignacy.
617
- Farsa!... Gdzie Krym, gdzie Rzym, gdzie Indie, a gdzie Zasławek?... - odparł
doktór. - Tym bardziej że prawie jednocześnie inny Żydek, handlujący węglami,
widział znowu Wokulskiego w Dąbrowie... A nawet więcej, bo jakoby
dowiedział się, że ów Wokulski kupił od jednego górnika, pijaczyny, dwa
naboje dynamitowe... No, już tego głupstwa chyba i pan nie zechcesz bronić?...
- Ale cóż by to znaczyło?...
- Nic. Widocznie Szlangbaum musiał między Żydkami ogłosić nagrodę za
dowiedzenie się o Wokulskim, więc teraz każdy będzie upatrywał Wokulskiego
bodajby w mysiej jamie... I święty rubel tworzy jasnowidzących!... - zakończył
doktór śmiejąc się ironicznie.
Rzecki musiał przyznać, że pogłoski nie miały sensu, a wyjaśnienie ich przez
Szumana było najzupełniej racjonalne. Pomimo to niepokój o Wokulskiego
wzmógł się.
Niepokój jednak zamienił się w istotną trwogę wobec faktu nieulegającego już
żadnej wątpliwości. Oto w dniu pierwszego października jeden z rejentów
zawezwał do siebie pana Ignacego i pokazał mu akt, zeznany przez
Wokulskiego przed wyjazdem do Moskwy.
Był to formalny testament; w którym Wokulski rozporządził pozostałymi w
Warszawie pieniędzmi, z których siedemdziesiąt tysięcy rs leżały w banku, zaś
sto dwadzieścia tysięcy rs. u Szlangbauma.
Dla osób obcych rozporządzenie to było dowodem niepoczytalności