I nie masz godów ich pamięci,
I nie masz bólów ich wspomnienia.
Gdzie ja to czytałem?... Wszystko jedno.”
Nieustanny turkot i szmer wydał się Wokulskiemu nieznośnym, a wewnętrzna
pustka straszliwą. Chciał czymś się zająć i przypomniał sobie, że jeden z
zagranicznych kapitalistów pytał go o zdanie w kwestii bulwarów nad Wisłą.
Zdanie już miał wyrobione: Warszawa całym swoim ogromem ciąży i zsuwa się
ku Wiśle. Gdyby brzeg rzeki obwarować bulwarami, powstałaby tam
najpiękniejsza część miasta: gmachy, sklepy, aleje...
„Trzeba spojrzeć, jak by to wyglądało” - szepnął Wokulski i skręcił na ulicę
Karową.
Przy bramie wiodącej tam zobaczył bosego, przewiązanego sznurami tragarza,
który pił wodę prosto z wodotrysku; zachlapał się od stóp do głów, ale miał
bardzo zadowoloną minę i śmiejące się oczy.
„ Jużci, ten ma, czego pragnął. Ja, ledwiem zbliżył się do źródła, widzę, że nie
tylko ono znikło, ale nawet wysychają moje pragnienia. Pomimo to mnie
zazdroszczą, a nad nim każą się litować. Co za potworne nieporozumienie!”
Na Karowej odetchnął. Zdawało mu się, że jest jedną z plew, które już odrzucił
młyn wielkomiejskiego życia, i że powoli spływa sobie gdzieś na dół tym
rynsztokiem zaciśniętym odwiecznymi murami.
„ Cóż bulwary?... - myślał. - Postoją jakiś czas, a potem będą walić się,
zarośnięte zielskiem i odrapane, jak te oto ściany. Ludzie, którzy je budowali z
wielką pracą, mieli także na celu zdrowie, bezpieczeństwo, majątek, a może
zabawy i pieszczoty. I gdzie oni są?... Zostały po nich spękane mury, jak
skorupa po ślimaku dawnej epoki. A cały pożytek z tego stosu cegieł i tysiąca
61
innych stosów będzie, że przyszły geolog nazwie je skałą ludzkiego wyrobu, jak
my dziś koralowe rafy albo kredę nazywamy skałami wyrobu pierwotniaków.
I cóż ma z trudu swego człowiek?...
I z prac tych, które wszczął pod słońcem?...
Znikomość - jego dzieła gońcem,
A żywot jego mgnieniem powiek.
Gdziem ja to czytał, gdzie?... Mniejsza o to.”
Zatrzymał się w połowie drogi i patrzył na ciągnącą się u jego stóp dzielnicę
między Nowym Zjazdem i Tamką. Uderzyło go podobieństwo do drabiny,
której jeden bok stanowi ulica Dobra, drugi - linia od Garbarskiej do Topieli, a
kilkanaście uliczek poprzecznych formują jakby szczeble.
„ Nigdzie nie wejdziemy po tej leżącej drabinie - myślał. - To chory kąt, dziki
kąt.”
I rozważał pełen goryczy, że ten płat ziemi nadrzecznej, zasypany śmieciem z
całego miasta, nie urodzi nic nad parterowe i jednopiętrowe domki barwy
czekoladowej i jasnożółtej, ciemnozielonej i pomarańczowej. Nic, oprócz
białych i czarnych parkanów, otaczających puste place, skąd gdzieniegdzie
wyskakuje kilkupiętrowa kamienica jak sosna, która ocalała z wyciętego lasu,
przestraszona własną samotnością.
„ Nic, nic!...” - powtarzał tułając się po uliczkach, gdzie widać było rudery
zapadnięte niżej bruku, z dachami porosłymi mchem, lokale z okiennicami
dniem i nocą zamkniętymi na sztaby, drzwi zabite gwoździami, naprzód i w tył
powychylane ściany, okna łatane papierem albo zatkane łachmanem.
Szedł, przez brudne szyby zaglądał do mieszkań i nasycał się widokiem szaf bez
drzwi, krzeseł na trzech nogach, kanap z wydartym siedzeniem, zegarów o
jednej skazówce, z porozbijanymi cyferblatami. Szedł i cicho śmiał się na widok
wyrobników wiecznie czekających na robotę, rzemieślników, którzy trudnią się
tylko łataniem starej odzieży, przekupek, których całym majątkiem jest kosz
zeschłych ciastek - na widok obdartych mężczyzn, mizernych dzieci i kobiet
niezwykle brudnych.
„ Oto miniatura kraju - myślał - w którym wszystko dąży do spodlenia i
wytępienia rasy. Jedni giną z niedostatku, drudzy z rozpusty. Praca odejmuje
sobie od ust, ażeby karmić niedołęgów; miłosierdzie hoduje bezczelnych
próżniaków, a ubóstwo nie mogące zdobyć się na sprzęty otacza się wiecznie
głodnymi dziećmi, których największą zaletą jest wczesna śmierć.
Tu nie poradzi jednostka z inicjatywą, bo wszystko sprzysięgło się, ażeby ją
spętać i zużyć w pustej walce - o nic.”
Potem w wielkich konturach przyszła mu na myśl jego własna historia. Kiedy
dzieckiem będąc łaknął wiedzy - oddano go do sklepu z restauracją. Kiedy
zabijał się nocną pracą, będąc subiektem - wszyscy szydzili z niego, zacząwszy
od kuchcików, skończywszy na upijającej się w sklepie inteligencji. Kiedy
nareszcie dostał się do uniwersytetu - prześladowano go porcjami, które
niedawno podawał gościom.
62
Odetchnął dopiero na Syberii. Tam mógł pracować, tam zdobył uznanie i
przyjaźń Czerskich, Czekanowskich, Dybowskich. Wrócił do kraju prawie
uczonym, lecz gdy w tym kierunku szukał zajęcia, zakrzyczano go i odesłano do
handlu...
„ To taki piękny kawałek chleba w tak ciężkich czasach!”
No i wrócił do handlu, a wtedy zawołano, że się sprzedał i żyje na łasce żony, z
pracy Minclów.
Traf zdarzył, iż po kilku latach żona umarła zostawiając mu dość spory majątek.
Pochowawszy ją Wokulski odsunął się nieco od sklepu, a znowu zbliżył się do
książek. I może z galanteryjnego kupca zostałby na dobre uczonym
przyrodnikiem, gdyby znalazłszy się raz w teatrze nie zobaczył panny Izabeli.
Siedziała w loży z ojcem i panną Florentyną, ubrana w białą suknię. Nie
patrzyła na scenę, która w tej chwili skupiała uwagę wszystkich, ale gdzieś
przed siebie, nie wiadomo gdzie i na co. Może myślała o Apollinie?...
Wokulski przypatrywał się jej cały czas.
Zrobiła na nim szczególne wrażenie. Zdawało mu się, że już kiedyś ją widział i
że ją dobrze zna. Wpatrzył się lepiej w jej rozmarzone oczy i nie wiadomo skąd
przypomniał sobie niezmierny spokój syberyjskich pustyń, gdzie bywa niekiedy
tak cicho, że prawie słychać szelest duchów wracających ku zachodowi.
Dopiero później przyszło mu na myśl, że on nigdzie i nigdy jej nie widział, ale -
że jest tak coś - jakby na nią od dawna czekał.
„ Tyżeś to czy nie ty?...” - pytał się w duchu, nie mogąc od niej oczu oderwać.
Odtąd mało pamiętał o sklepie i o swoich książkach, lecz ciągle szukał okazji do
widywania panny Izabeli w teatrze, na koncertach lub na odczytach. Uczuć
swoich nie nazwałby miłością i w ogóle nie był pewny, czy dla oznaczenia ich
istnieje w ludzkim języku odpowiedni wyraz. Czuł tylko, że stała się ona jakimś
mistycznym punktem, w którym zbiegają się wszystkie jego wspomnienia,
pragnienia i nadzieje, ogniskiem, bez którego życie nie miałoby stylu, a nawet
sensu. Służba w sklepie kolonialnym, uniwersytet, Syberia, ożenienie się z
wdową po Minclu, a w końcu mimowolne pójście do teatru, gdy wcale nie miał
chęci - wszystko to były ścieżki i etapy, którymi los prowadził go do zobaczenia
panny Izabeli.
Od tej pory czas miał dla niego dwie fazy. Kiedy patrzył na pannę Izabelę, czuł