uniwersyteckie; na dole parterowe domki, puste place i parkany, a niżej - Wisła.
Obok niego stał jakiś człowiek w wypłowiałej kapocie z rudawym zarostem.
Zdjął czapkę i pocałował Wokulskiego w rękę. Wokulski przypatrzył mu się
uważniej.
- Wysocki?... - rzekł - Co ty tu robisz?
- Tu mieszkamy, wielmożny panie, w tym domu - odpowiedział człowiek
wskazując na niską lepiankę.
- Dlaczego nie przyjeżdżasz po transporta? - pytał Wokulski.
- Czym przyjadę, panie, kiedy jeszcze na Nowy Rok koń mi padł.
- Cóż robisz?
- A ot tak - razem nic. Zimowaliśmy u brata, co jest dróżnikiem na Wiedeńskiej
Kolei. Ale i jemu bieda, bo go ze Skierniewic przenieśli pod Częstochowę. W
Skierniewicach ma trzy morgi i żył jak bogacz, a dzisiaj i on kiepski, i grunt
wynędznieje bez dozoru.
- No, a z wami co teraz?
- Kobieta niby trochę pierze, ale takim, co nie bardzo mają czym płacić, a ja - ot
tak... Marniejemy, panie... nie pierwsi i nie ostatni. Jeszcze póki wielkiego
postu, to człowiek krzepi się mówiący: dzisiaj pościsz za dusze zmarłe, jutro -
na pamiątkę, że Chrystus Pan nic nie jadł, pojutrze na intencję, ażeby Bóg złe
odmienił. Zaś po świętach nie będzie nawet sposobu i dzieciom wytłumaczyć,
na jaką intencję nie jedzą...
Ale i wielmożny pan coś markotnie wygląda? Taki już widać czas nastał, że
wszyscy muszą zginąć - westchnął ubogi człowiek.
Wokulski zamyślił się.
- Komorne wasze zapłacone? - spytał.
- Nawet nie ma, panie, co płacić, bo nas i tak wypędzą.
- A dlaczego nie przyszedłeś do sklepu, do pana Rzeckiego? - spytał Wokulski.
66
- Nie śmiałem, panie. Koń odszedł, wóz u Żyda, kubrak na mnie jak na
dziadzie... Z czymże było przyjść i jeszcze ludziom głowę zaprzątać?...
Wokulski wydobył portmonetkę.
Masz tu - rzekł - dziesięć rubli na święta. Jutro w południe przyjdziesz do sklepu
i dostaniesz kartkę na Pragę. Tam u handlarza wybierzesz sobie konia, a po
świętach przyjeżdżaj do roboty. U mnie zarobisz ze trzy ruble na dzień, więc
dług spłacisz łatwo. Zresztą dasz sobie radę.
Ubogi człowiek dotknąwszy pieniędzy zaczął się trząść. Uważnie słuchał
Wokulskiego, a łzy spływały mu po wychudzonej twarzy.
- Czy panu powiedział kto - zapytał po chwili - że z nami jest... ot tak?... Bo już
nam ktoś - dodał szeptem - przysyłał siostrę miłosierdzia, będzie z miesiąc.
Mówiła, że muszę być ladaco, i dała nam kartkę na pud węgla z Żelaznej ulicy.
Czy może pan tak sam z siebie?...
- Idź do domu, a jutro bądź w sklepie - odparł Wokulski.
- Idę, panie - odpowiedział człowiek kłaniając się do ziemi.
Odszedł, lecz przystawał na drodze; widocznie rozmyślał nad niespodziewanym
szezęściem.
W tej chwili Wokulskiego tknęło szczególne przeczucie.
- Wysocki!... - zawołał. - A twemu bratu jak na imię?
- Kasper - odpowiedział człowiek wracając pędem.
- Przy jakiej mieszka stacji?
- Przy Częstochowie, panie.
- Idź do domu. Może Kaspra przeniosą do Skierniewic.
Ale ten zamiast iść, zbliżył się.
- Przepraszam, wielmożny panie - rzekł nieśmiało - ale jak mnie kto zaczepi:
skąd mam tyle pieniędzy?...
- Powiedz, że na rachunek wziąłeś ode mnie.
- Rozumiem, panie... Bóg... niech Bóg...
Ale Wokulski już nie słuchał; szedł w stronę Wisły myśląc:
„ Jakże oni szczęśliwi, ci wszyscy, w których tylko głód wywołuje apatię, a
jedynym cierpieniem jest zimno. I jak łatwo ich uszczęśliwić!.. Nawet moim
skromnym majątkiem mógłbym wydźwignąć parę tysięcy rodzin.
Nieprawdopodobne, a przecież - tak jest.”
Wokulski doszedł do brzegu Wisły i zdumiał się. Na kilkumorgowej przestrzeni
wznosił się tu pagórek najobrzydliwszych śmieci, cuchnących, nieomal
ruszających się pod słońcem, a o kilkadziesiąt kroków dalej leżały zbiorniki
wody, którą piła Warszawa.
„ O, tutaj - myślał - jest ognisko wszelkiej zarazy. Co człowiek dziś wyrzuci ze
swego mieszkania, jutro wypije; później przenosi się na Powązki i z drugiej
znowu strony miasta razi bliźnich pozostalych przy życiu.
Bulwar tutaj, kanały i woda źródlana na górze i - można by ocalić rokrocznie
kilka tysięcy ludzi od śmierci, a kilkadziesiąt tysięcy od chorób... Niewielka
praca, a zysk nieobliczony; natura umie wynagradzać.”
67
Na stoku i w szczelinach obmierzłego wzgórza spostrzegł niby postacie ludzkie.
Było tu kilku drzemiących na słońcu pijaków czy złodziei, dwie śmieciarki i
jedna kochająca się para, złożona z trędowatej kobiety i suchotniczego
mężczyzny, który nie miał nosa. Zdawało się, że to nie ludzie, ale widma
ukrytych tutaj chorób, które odziały się w wykopane w tym miejscu szmaty.
Wszystkie te indywidua zwietrzyły obcego człowieka; nawet śpiący podnieśli
głowy i z wyrazem zdziczałych psów przypatrywali się gościowi.
Wokulski uśmiechnął się.
„ Gdybm tu przyszedł w nocy, na pewno wyleczyliby mnie z melancholii Jutro
już spoczywałbym pod tymi śmieciami, które - wreszcie - są tak wygodnym
grobem jak każdy inny. Na górze zrobiłby się wrzask, ścigano by i wyklinano
tych poczciwców, a oni - może wyświadczyliby mi łaskę.
O, bo nie znają, w snach mogilnych
Drzemiący, ciężkich trosk żywota
I duch się ich już nie szamota
W pragnieniach - tęsknych a bezsilnych...
Ależ ja zaczynam być naprawdę sentymentalny?... muszę mieć nerwy dobrze
rozbite. Bulwar jednak nie wytępiłby takich oto Mohikanów; przenieśliby się na
Pragę albo za Pragę, uprawialiby w dalszym ciągu swoje rzemiosło, kochaliby
się jak ta dwójeczka, ba, nawet mnożyliby się. Co za piękne, ojczyzno, będziesz
miała potomstwo, urodzone i wychowane na tym śmietniku, z matki okrytej
wysypką i beznosego ojca!...
Moje dzieci byłyby inne; po niej wzięłyby piękność, po mnie siłę... No, ale ich
nie będzie. W tym kraju tylko choroba, nędza i zbrodnia znajdują weselne
łożnice, nawet przytułki dla potomstwa.
Strach, co się tu stanie za kilka generacji... A przecie jest proste lekarstwo: praca
obowiązkowa - słusznie wynagradzana. Ona jedna może wzmocnić lepsze
indywidua, a bez krzyku wytępić złe i... mielibyśmy ludność dzielną, jak dziś
mamy zagłodzoną lub chorą.”
A potem, nie wiadomo z jakiej racji, pomyślał:
„ Cóż z tego, że trochę kokietuje?... Kokieteria u kobiet jest jak barwa i zapach u
kwiatów. Taka już ich natura, że każdemu chcą się podobać, nawet
Mraczewskim...
Dla wszystkich kokieteria, a dla mnie: 'zapłać temu panu!...' Może ona myśli, że
ja oszukałem ich na kupnie srebra?... To byłoby kapitalne!”
Nad samym brzegiem Wisły leżał stos belek. Wokulski uczuł znużenie, siadł i
patrzył. W spokojnej powierzchni wody odbijała się Saska Kępa, już
zieleniejąca, i praskie domy z czerwonymi dachami; na środku rzeki stała
nieruchoma berlinka. Nie większym wydawał się ten okręt, który zeszłego lata