gałęźmi. Wszystko to przecie spotykał bez wrażenia. I dopiero gdy wielki ból
osobisty zaorał mu i zbronował duszę, na tym gruncie użyźnionym krwią własną
i skropionym niewidzialnymi dla świata łzami wyrosła osobliwa roślina:
współczucie powszechne, ogarniające wszystko - ludzi, zwierzęta, nawet
przedmioty, które nazywają martwymi.
Doktór powiedziałby, że utworzyła mi się nowa komórka w mózgu albo że
połączyło się kilka dawnych” - pomyślał.
„ Tak, ale co dalej?...”
Dotychczas bowiem miał tylko jeden ceclass="underline" zbliżyć się do panny Izabeli. Dziś
przybył mu drugi: wydobyć z niedostatku Wysockiego.
„ Mała rzecz!...”
„ Przenieść jego brata pod Skierniewice...” - dodał jakiś głos.
„ Drobnostka.”
Ale poza tymi dwoma ludźmi stanęło zaraz kilku innych, za nimi jeszcze kilku,
potem olbrzymi tłum borykający się z wszelkiego rodzaju nędzą i wreszcie -
cały ocean cierpień powszechnych, które wedle sił należało zmniejszyć, a
przynajmniej powściągnąć od dalszego rozlewu.
„ Przywidzenia... abstrakcje... zdenerwowanie!” - szepnął Wokulski.
To była jedna droga. Na końcu bowiem drugiej widział cel realny i jasno
określony - pannę Izabelę.
„ Nie jestem Chrystusem, ażeby poświęcać się za całą ludzkość.”
„ Więc na początek zapomnij o Wysockich” - odparł głos wewnętrzny.
„ No, głupstwo! Jakkolwiek jestem dziś rozkołysany, ależ nie mogę być
śmieszny - myślał Wokulski. - Zrobię, co się da i komu można, lecz osobistego
szczęścia nie wyrzeknę się, to darmo...”
W tej chwili stanął przed drzwiami swego sklepu i wszedł tam.
W sklepie zastał Wokulski tylko jedną osobę. Była to dama wysoka, w czarnych
szatach, nieokreślonego wieku. Przed nią leżał stos neseserek: drewnianych,
skórzanych, pluszowych i metalowych, prostych i ozdobnych, najdroższych i
najtańszych, a wszyscy subiekci byli na służbie. Klejn podawał coraz nowe
neseserki, Mraczewski chwalił towar, a Lisiecki akompaniował mu ruchami ręki
i brody. Tylko pan Ignacy wybiegł naprzeciw pryncypała.
71
- Z Paryża przyszedł transport - rzekł do Wokulskiego. - Myślę, że trzeba
odebrać jutro.
- Jak chcesz.
- Z Moskwy obstalunki za dziesięć tysięcy rubli, na początek maja.
- Spodziewałem się.
- Z Radomia za dwieście rubli, ale furman upomina się na jutro.
Wokulski ruszył ramionami.
- Trzeba raz zerwać z tym kramarstwem - odezwał się po chwili. - Interes żaden,
a wymagania ogromne.
- Zerwać z naszymi kupcami?... - spytał zdziwiony Rzecki.
- Zerwać z Żydami - wtrącił półgłosem Lisiecki. - Bardzo dobrze robi szef
wycofując się z tych parszywych stosunków. Nieraz aż wstyd wydawać reszty,
tak pieniądze zalatują cebulą.
Wokulski nic nie odpowiedział. Usiadł do swej księgi i udawał, że rachuje, ale
naprawdę nie robił nic, nie miał siły. Przypomniał sobie tylko swoje niedawne
marzenia o uszczęśliwieniu ludzkości i osądził, że musi być mocno
zdenerwowany.
„ Rozigrał się we mnie sentymentalizm i fantazja - myślał. - Zły to znak. Mogę
ośmieszyć się, zrujnować...”
I machinalnie przypatrywał się niezwykłej fizjognomii damy, która wybierała
neseserki. Była ubrana skromnie, miała gładko uczesane włosy. Na jej twarzy
białej i razem żółtej malował się głęboki smutek; spoza ust przyciętych
wyglądała złość, a ze spuszczonych oczu błyskał czasami gniew, niekiedy
pokora.
Mówiła głosem cichym i łagodnym, a targowała się jak stu skąpców. To było za
drogie, tamto za tanie; tu plusz stracił barwę, tam zaraz odlezie skórka, a owdzie
ukazuje się rdza na okuciach. Lisiecki już cofnął się od niej rozgniewany, Klejn
odpoczywał, a tylko Mraczewski rozmawiał z nią jak z osobą znajomą.
W tej chwili otworzyły się drzwi sklepu i ukazał się w nich jeszcze
oryginalniejszy jegomość. Lisiecki powiedział o nim, że jest podobny do
suchotnika, któremu w trumnie zaczęły odrastać wąsy i faworyty. Wokulski
zauważył, że gość ma gapiowato otwarte usta, a za ciemnymi binoklami nosi
duże oczy, z których przeglądało jeszcze większe roztargnienie.
Gość wszedł kończąc rozmowę z kimś na ulicy, lecz wnet cofnął się, aby swego
towarzysza pożegnać. Potem znowu wszedł i znowu cofnął się zadzierając do
góry głowę, jakby czytał szyld. Nareszcie wszedł na dobre, ale drzwi za sobą nie
zamknął. Wypadkowo spojrzał na damę i - spadły mu z nosa ciemne binokle.
- A... a... a!... - zawołał.
Ale dama gwałtownie odwróciła się od niego do neseserek i upadła na krzesło.
Do przybysza wybiegł Mraczewski i uśmiechając się dwuznacznie, zapytał:
- Pan baron rozkaże?...
- Spinki, uważa pan, spinki zwyczajne, złote albo stalowe... Tylko, rozumie pan,
muszą być w kształcie czapki dżokejskiej i - z biczem...
72
Mraczewski otworzył gablotkę ze spinkami.
- Wody... - odezwała się dama słabym głosem.
Rzecki nalał jej wody z karafki i podał z oznakami współczucia.
- Pani dobrodziejce słabo?... Może by doktora...
- Już mi lepiej - odparła.
Baron oglądał spinki, ostentacyjnie odwracając się tyłem do damy.
- A może, czy nie sądzi pan, byłyby lepsze spinki w formie podków? - pytał
Mraczewskiego.
- Myślę, że panu baronowi potrzebne są i te, i te. Sportsmeni noszą tylko oznaki
sportsmeńskie, ale lubią odmianę.
- Powiedz mi pan - odezwała się nagle dama do Klejna - na co podkowy
ludziom, którzy nie mają za co utrzymywać koni?...
- Otóż, proszę pana - mówił baron - wybrać mi jeszcze parę drobiazgów w
formie podkowy...
- Może by popielniczkę? - zapytał Mraczewski.
- Dobrze, popielniczkę - odparł baron.
- Może gustowny kałamarz z siodłem, dżokejką, szpicrutą?
- Proszę o gustowny kałamarz z siodłem i dżokejką...
- Powiedz mi pan - mówiła dama do Klejna podniesionym głosem - czy wam nie
wstyd zwozić tak kosztowne drobiazgi, kiedy kraj jest zrujnowany?... Czy nie
wstyd kupować konie wyścigowe...
- Drogi panie - zawołał niemniej głośno baron do Mraczewskiego - zapakuj
wszystkie te garnitury, popielniczkę, kałamarz i odeszlij mi do domu. Macie
prześliczny wybór towarów... Serdecznie dziękuję...Adieu!...
I wybiegł ze sklepu, wracając się parę razy i spoglądając na szyld nad drzwiami.
Po odejściu oryginalnego barona w sklepie zapanowało milczenie. Rzecki
patrzył na drzwi, Klejn na Rzeckiego, a Lisiecki na Mraczewskiego, który
znajdując się z tyłu damy krzywił się w sposób bardzo dwuznaczny.
Dama z wolna podniosła się z krzesła i zbliżyła się do kantorka, za którym
siedział Wokulski.
- Czy mogę spytać - rzekła drżącym głosem - ile panu winien jest ten pan, który
dopiero co wyszedł?...
- Rachunki tego pana ze mną, szanowna pani, gdyby je miał, należą tylko do
niego i do mnie - odpowiedział Wokulski kłaniając się.
- Panie - ciągnęła dalej rozdrażniona dama - jestem Krzeszowska, a ten pan jest