Выбрать главу

moim mężem. Długi jego obchodzą mnie, ponieważ on zagarnął mój majątek, o

który w tej chwili toczy się między nami proces...

- Daruje pani - przerwał Wokulski - ale stosunki między małżonkami do mnie

nie należą.

- Ach, więc tak?... Zapewne, że dla kupca jest to najwygodniej. Adieu.

I opuściła sklep trzaskając drzwiami.

W kilka minut po jej odejściu wbiegł do sklepu baron. Parę razy wyjrzał na

ulicę, a następnie zbliżył się do Wokulskiego.

73

- Najmocniej przepraszam - rzekł usiłując utrzymać binokle na nosie - ale jako

stały gość pański, ośmielę się w zaufaniu zapytać: co mówiła dama, która

wyszła przed chwilą?... Bardzo przepraszam za moją śmiałość, ale w zaufaniu...

- Nic nie mówiła, co by kwalifikowało się do powtórzenia - odparł Wokulski.

- Bo uważa pan, jest to, niestety! moja żona... Pan wie, kto jestem... Baron

Krzeszowski... Bardzo zacna kobieta, bardzo światła, ale skutkiem śmierci

naszej córki trochę zdenerwowana i niekiedy... Pojmuje pan?... Więc nic?..

- Nic.

Baron ukłonił się i już we drzwiach skrzyżował spojrzenia z Mraczewskim,

który mrugnął na niego.

- Więc tak?... - rzekł baron, ostro patrząc na Wokulskiego.

I wybiegł na ulicę. Mraczewski skamieniał i oblał się rumieńcem powyżej

włosów. Wokulski trochę pobladł, lecz spokojnie usiadł do rachunków.

- Cóż to za oryginalne diabły, panie Mraczewski? - spytał Lisiecki.

- A to cała historia! - odparł Mraczewski przypatrując się spod oka

Wokulskiemu. - Jest to baron Krzeszowski, wielki dziwak, i jego żona, trochę

narwana. Nawet skuzynowani ze mną, ale cóż!... - westchnął spoglądając w

lustro. - Ja nie mam pieniędzy, więc muszę być w handlu; oni jeszcze mają,

więc są moimi kundmanami...

- Mają bez pracy!... - wtrącił Klejn. - Ładny porządek świata, co?

- No, no... już mnie pan do swoich porządków nie nawracaj odparł Mraczewski.

- Otóż pan baron i pani baronowa od roku prowadzą ze sobą wojnę. On chce

rozwodu, na co ona się nie zgadza; ona chce przepędzić go od zarządu swoim

majątkiem, na co on się nie zgadza. Ona nie pozwala mu trzymać koni,

szczególniej jednego wyścigowca; a on nie pozwala jej kupić kamienicy po

Łęckich, w której pani Krzeszowska mieszka i gdzie straciła córkę. Oryginały!...

Bawią ludzi wymyślając jedno na drugie...

Opowiadał lekkim tonem i kręcił się po sklepie z miną panicza, który przyszedł

tu na chwilkę, ale zaraz wyjdzie. Wokulski mienił się siedząc na fotelu; już nie

mógł znieść głosu Mraczewskiego.

„ Kuzyn Krzeszowskich... - myślał. - Dostanie bilet miłosny od panny Izabeli...

A infamis!...”

I przemógłszy się wrócił do swej księgi. Do sklepu znowu poczęli wchodzić

goście, wybierać towary, targować się, płacić. Ale Wokulski widział tylko ich

cienie, pogrążony w pracy. A im dłuższe sumował kolumny, im większe

wypadały mu sumy, tym bardziej czuł, że w sercu kipi mu jakiś gniew

bezimienny. O co?... na kogo?... mniejsza. Dosyć, że ktoś za to zapłaci,

pierwszy z brzegu.

Około siódmej sklep już stanowczo wyludnił się, subiekci rozmawiali, Wokulski

wciąż rachował. Wtem znowu usłyszał nieznośny głos Mraczewskiego, który

mówił aroganckim tonem:

74

- Co mi pan, panie Klejn, będzie zawracał głowę!... Wszyscy socjaliści są

złodzieje, bo chcieliby dzielić się cudzym, i - szubrawcy, bo mają na dwu jedną

parę butów i nie wierzą w chustki do nosa.

- Nie mówiłbyś pan tak - odparł smutnie Klejn - gdybyś przeczytał choć z parę

broszurek, nawet niedużych.

- Błazeństwo... - przerwał Mraczewski włożywszy ręce w kieszenie. - Będę

czytał broszury, które chcą zniszczyć rodzinę, wiarę i własność!... No, takich

głupich nie znajdziesz pan w Warszawie.

Wokulski zamknął księgę i włożył ją do kantorka. W tej chwili znowu weszły

do sklepu trzy panie żądając rękawiczek.

Targ z nimi przeciągnął się z kwadrans. Wokulski siedział na fotelu i patrzył w

okno; gdy zaś damy wyszły, odezwał się tonem bardzo spokojnym:

- Panie Mraczewski.

- Co pan każe?... - spytał piękny młodzieniec biegnąc do kantorka krokiem

kontredansowym.

- Od jutra niech pan postara się o inne miejsce - rzekł krótko Wokulski.

Mraczewski osłupiał.

- Dlaczego, panie szefie?... Dlaczego?...

- Dlatego, że u mnie już pan nie ma miejsca.

- Jakiż powód?:.. Przecie chyba nic złego nie zrobiłem? Gdzież pójdę, jeżeli pan

tak nagle pozbawi mnie posady?

- Świadectwo dostanie pan dobre - odparł Wokulski. - Pan Rzecki wypłaci panu

pensję za następny kwartał, wreszcie - za pięć miesięcy... A powód jest ten, że ja

i pan nie pasujemy do siebie... Zupełnie nie pasujemy. - Mój Ignacy, zrób z

panem Mraczewskim rachunek do pierwszego października.

To powiedziawszy Wokulski wstał z fotelu i wyszedł na ulicę.

Dymisja Mraczewskiego zrobiła takie wrażenie, że subiekci nie przemówili

między sobą ani słowa, a pan Rzecki kazał zamknąć sklep, chociaż nie było

jeszcze ósmej. Pobiegł zaraz do mieszkania Wokulskiego, lecz go tam nie zastał.

Przyszedł drugi raz o jedenastej w nocy, lecz w oknach było ciemno, i pan

Ignacy wrócił do siebie zgnębiony.

Na drugi dzień w Wielki Czwartek, Mraczewski już nie pokazał się w sklepie.

Pozostali koledzy jego byli smutni i czasem naradzali się między sobą po cichu.

Około pierwszej przyszedł Wokulski. Lecz nim usiadł do kantorka, otworzyły

się drzwi i zwykłym wahającym się krokiem wbiegł pan Krzeszowski zadając

sobie wiele trudu nad osadzeniem binokli na nosie.

- Panie Wokulski - zawołał roztargniony gość, prawie ode drzwi. - W tej chwili

dowiaduję się... Jestem Krzeszowski... Dowiaduję się, że ten biedny Mraczewski

z mojej winy otrzymał dymisję. Ależ, panie Wokulski, ja wczoraj bynajmniej

nie miałem pretensji do pana... Ja szanuję dyskrecję, jaką okazał pan w sprawie

mojej i mojej żony... Ja wiem, że pan jej odpowiedział, jak przystało na

dżentelmena...

75

- Panie baronie - odparł Wokulski - ja nie prosiłem pana o świadectwo

przyzwoitości. Poza obrębem tego - co pan każe?...

- Przyszedłem prosić o przebaczenie biednemu Mraczewskiemu, który nawet...

- Do pana Mraczewskiego nie mam żadnej pretensji, nawet tej, ażeby do mnie

wracał.

Baron przygryzł wargi. Chwilę milczał, jakby odurzony szorstką odmową ; na

koniec ukłonił się i cicho powiedziawszy: „ Przepraszam...” opuścił sklep.

Panowie Klejn i Lisiecki cofnęli się za szafy i po krótkiej naradzie wrócili do

sklepu, od czasu do czasu rzucając na siebie smutne, lecz wymowne spojrzenia.

Około trzeciej po południu ukazała się pani Krzeszowska. Zdawało się, że jest

bledsza, żółciejsza i jeszcze czarniej ubrana niż wczoraj. Lękliwie obejrzała się

po sklepie, a spostrzegłszy Wokulskiego zbliżyła się do kantorka.

- Panie - rzekła cicho - dziś dowiedziałam się, że pewien młody człowiek,