Выбрать главу

Mraczewski, z mojej winy stracił u pana miejsce. Jego nieszczęśliwa matka...

- Pan Mraczewski już nie jest u mnie i nie będzie - odparł Wokulski z ukłonem.

- Czym więc mogę pani służyć?...

Pani Krzeszowska miała widocznie ułożoną dłuższą mowę. Na nieszczęście

spojrzała Wokulskiemu w oczy i... z wyrazem: „ Przepraszam...” wyszła ze

sklepu.

Panowie Klejn i Lisiecki mrugnęli na siebie wymowniej niż dotychczas, lecz

poprzestali na jednomyślnym wzruszeniu ramionami.

Dopiero około piątej po południu zbliżył się do Wokulskiego Rzecki. Oparł ręce

na kantorku i rzekł półgłosem:

- Matka tego Mraczewskiego, Staśku, jest bardzo biedna kobieta...

- Zapłać mu pensję do końca roku - odparł Wokulski.

- Myślę... Stasiu, myślę, że nie można aż tak karać człowieka za to, że ma inne

niż my przekonania polityczne...

- Polityczne?... - powtórzył Wokulski takim tonem, że panu Ignacemu przeszedł

mróz po kościach...

- Zresztą, powiem ci - ciągnął dalej pan Ignacy - szkoda takiego subiekta.

Chłopak piękny, kobiety go pasjami lubią...

- Piękny? - odparł Wokulski. - Więc niech pójdzie na utrzymanie, jeżeli taki

piękny.

Pan Ignacy cofnął się. Panowie Lisiecki i Klejn już nawet nie spoglądali na

siebie.

W godzinę później przyszedł do sklepu niejaki pan Zięba, którego Wokulski

przedstawił jako nowego subiekta.

Pan Zięba miał około lat trzydziestu ; był może tak przystojny jak Mraczewski,

ale wyglądał nierównie poważniej i taktowniej. Nim sklep zamknięto, już

zaznajomił się, a nawet zdobył przyjaźń swoich kolegów. Pan Rzecki odkrył w

nim zagorzałego bonapartystę; pan Lisiecki wyznał, że on sam obok Zięby jest

bardzo bladym antysemitą, a pan Klejn doszedł do wniosku, że Zięba musi być

co najmniej biskupem socjalizmu.

76

Słowem, wszyscy byli kontenci, a pan Zięba spokojny.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY:

KŁADKI, NA KTÓRYCH SPOTYKAJĄ SIĘ LUDZIE

RÓŻNYCH ŚWIATÓW

W Wielki Piątek z rana Wokulski przypomniał sobie, że dziś i jutro hrabina

Karolowa i panna Izabela będą kwestowały przy grobach.

„Trzeba tam pójść i coś dać - pomyślał i wyjął z kasy pięć złotych

półimperiałów. - Chociaż - dodał po chwili - posłałem im już dywany, ptaszki

śpiewające, pozytywkę, nawet fontannę!... To chyba wystarczy na zbawienie

jednej duszy. Nie pójdę.”

Po południu jednak zrobił sobie uwagę, że może hrabina Karolowa liczy na

niego. A w takim razie nie wypada cofać się lub złożyć tylko pięć

półimperiałów. Wydobył więc z kasy jeszcze pięć i wszystkie zawinął w

bibułkę.

„Co prawda - mówił do siebie - będzie tam panna Izabela, a tej nie można

ofiarowywać dziesięciu półimperiałów.”

Więc rozwinął swój rulon, znowu dołożył dziesięć sztuk złota i jeszcze namyślał

się: „ Iść czy nie iść?...”

„Nie - powiedział - nie będę należał do tej jarmarcznej dobroczynności.”

Rzucił rulon do kasy i w piątek nie poszedł na groby.

Ale w Wielką Sobotę sprawa przedstawiła mu się całkiem z nowego punktu.

„Oszalałem! - mówił. - Więc jeżeli nie pójdę do kościoła, gdzież ją spotkam?...

Jeżeli nie pieniędzmi, czym zwrócę na siebie jej uwagę?.. Tracę rozsądek...”

Lecz jeszcze wahał się i dopiero około drugiej po południu, gdy Rzecki z

powodu święta kazał już sklep zamykać, Wokulski wziął z kasy dwadzieścia

pięć półimperiałów i poszedł w stronę kościoła.

Nie wszedł tam jednak od razu ; coś go zatrzymywało. Chciał zobaczyć pannę

Izabelę, a jednocześnie lękał się tego i wstydził się swoich półimperiałów.

„Rzucić stos złota!... Jakie to imponujące w papierowych czasach i - jakie to

dorobkiewiczowskie... No, ale co robić, jeżeli one właśnie na pieniądze

czekają?... Może nawet będzie za mało?...”

Chodził tam i na powrót po ulicy naprzeciw kościóła nie mogąc od niego oczu

oderwać.

„Już idę - myślał. - Zaraz... jeszcze chwilkę... Ach, co się ze mną stało!...” -

dodał czując, że jego rozdarta dusza nawet na tak prosty czyn nie może zdobyć

się bez wahań.

Teraz przypomniat sobie: jak on dawno nie był w kościele.

„Kiedyż to?... Na ślubie raz... Na pogrzebie żony drugi raz...”

77

Lecz i w tym, i w tamtym wypadku nie wiedział dobrze, co się koło niego

dzieje; więc patrzył w tej chwili na kościół jak na rzecz zupełnie nową dla

siebie.

„Co to jest za ogromny gmach, który zamiast kominów ma wieże, w którym nikt

nie mieszka, tylko śpią prochy dawno zmarłych?... Na co ta strata miejsca i

murów, komu dniem i nocą pali się światło, w jakim celu schodzą się tłumy

ludzi?...

Na targ idą po żywność, do sklepów po towary, do teatru po zabawę, ale po co

tutaj?...”

Mimo woli porównywał drobny wzrost stojących pod kościołem pobożnych z

olbrzymimi rozmiarami świętego budynku i przyszła mu myśl szczególna. Że

jak kiedyś na ziemi pracowały potężne sily dźwigając z płaskiego lądu łańcuchy

gór, tak kiedyś w ludzkości istniała inna niezmierna siła, która wydźwignęła

tego rodzaju budowle. Patrząc na podobne gmachy można by sądzić, że w głębi

naszej planety mieszkali olbrzymowie, którzy wydzierając się gdzieś w górę,

podważali skorupę ziemską i zostawiali ślady tych ruchów w formie

imponujących jaskiń.

„Dokąd oni wydzierali się? Do innego, podobno wyższego świata. A jeżeli

morskie przypływy dowodzą, że księżyc nie jest złudnym blaskiem, tylko realną

rzeczywistością, dlaczego te dziwne budynki nie miałyby stwierdzać

rzeczywistości innego świata?... Czyliż on słabiej pociąga za sobą dusze ludzkie

aniżeli księżyc fale - oceanu?...”

Wszedł do kościoła i zaraz na wstępie znowu uderzył go nowy widok. Kilka

żebraczek i żebraków błagało o jałmużnę, którą Bóg zwróci litościwym w życiu

przyszłym. Jedni z pobożnych całowali nogi Chrystusa umęczonego przez

państwo rzymskie, inni w progu upadłszy na kolana wznosili do góry ręce i

oczy, jakby zapatrzeni w nadziemską wizję. Kościół pogrążony był w

ciemności, której nie mógł rozproszyć blask kilkunastu świec płonących w

srebrnych kandelabrach. Tu i ówdzie na posadzce świątyni widać było

niewyraźne cienie ludzi leżących krzyżem albo zgiętych ku ziemi, jakby kryli

się ze swoją pobożnością pełną pokory. Patrząc na te ciała nieruchome można

było myśleć, że na chwilę opuściły je dusze i uciekły do jakiegoś lepszego

świata.

„Rozumiem teraz - pomyślał Wokulski - dlaczego odwiedzanie kościołów

umacnia wiarę. Tu wszystko urządzone jest tak, że przypomina wieczność.”

Od pogrążonych w modlitwie cieniów wzrok jego pobiegł ku światłu. I zobaczył

w różnych punktach świątyni stoły okryte dywanami, na nich tace pełne