- Nawet nie wiesz, ile obudziłeś we mnie wspomnień.
Teraz dopiero Wokulski spostrzegł, że między tą damą a jego stryjem musiał
istnieć jakiś niezwykły stosunek. Opanowało go niespokojne zdumienie.
„Dzięki Bogu - pomyślał - że jestem legalnym dzieckiem moich rodziców.”
- Proszę cię - zaczęła prezesowa - mówisz, że stryj twój umarł. Gdzieże on,
biedak, pochowany?
- W Zasławiu, gdzie mieszkał od powrotu z emigracji.
Prezesowa znowu podniosła chustkę do oczu.
- Doprawdy?... Ach, ja niewdzięczna!... Byłżeś kiedy u niego?... Nie mówiłże ci
nic... Nie oprowadzał cię?... Wszakże tam, na górze, są ruiny zamku, prawda?
Stojąż one jeszcze?
- Tam właśnie, do zamku, stryj co dzień chodził na spacer i całe godziny
przesiadywaliśmy z nim na dużym kamieniu...
- Patrzajże?... Znam ten kamień ; siedzieliśmy wtedy oboje na nim i patrzyliśmy
to na rzekę, to na obłoki, których bieg niepowrotny uczył nas, że tak ucieka
szczęście. Czuję to dopiero dzisiaj. A studnia jestże w zamku i zawsze głęboka?
- Bardzo głęboka. Tylko trafić do niej trudno, bo wejście zamaskowały gruzy.
Dopiero stryj mi ją pokazał.
- Wieszże ty - mówiła prezesowa - że w chwili ostatniego z nim pożegnania
myśleliśmy: czyby się do tej studni nie rzucić? Nikt by nas tam nie odszukał i na
wieki zostalibyśmy razem. Zwyczajnie - szalona młodość...
Otarła oczy i ciągnęła dalej:
94
- Bardzo... bardzo lubiłam go; a myślę, że i on mnie trochę... kiedy tak pamiętał
wszystko. Ale on był ubożuchny oficer, a ja na nieszczęście bogata, i do tego
jeszcze bliska krewna dwu jenerałów. No i rozdzielono nas... Może też byliśmy
zanadto cnotliwi... Ale cicho!... cicho!... - dodała śmiejąc się i płacząc. - Takie
rzeczy wolno mówić kobietom dopiero w siódmym krzyżyku.
Łkanie przerwało jej mowę. Powąchała swój flakonik, odpoczęła i zaczęła
znowu:
- Bywają wielkie zbrodnie na świecie, ale chyba największą jest zabić miłość.
Tyle lat upłynęło, prawie pół wieku ; wszystko przeszło: majątek, tytuły,
młodość, szczęście... Sam tylko żal nie przeszedł i pozostał, mówię ci, taki
świeży, jakby to było wczoraj. Ach, gdyby nie wiara, że jest inny świat, w
którym podobno wynagrodzą tutejsze krzywdy, kto wie, czy nie przeklęłoby się
i życia, i jego konwenansów... Ale ty mnie nie rozumiesz, bo wy dziś macie
mocniejsze głowy, lecz zimniejsze aniżeli my serca.
Wokulski siedział ze spuszczonymi oczyma. Coś dławiło go, szarpało za piersi.
Wpił sobie paznokcie w ręce i myślał, ażeby jak najprędzej stąd wyjść i już nie
słuchać skarg, które odnawiały w nim najboleśniejsze rany.
- A maż on, biedaczysko, jaki nagrobek? - spytała po chwili prezesowa.
Wokulski zarumienił się. Nigdy nie przychodziło mu do głowy, ażeby zmarli
potrzebowali czegoś więcej nad grudę ziemi.
- Nie ma - ciągnęła prezesowa widząc jego zakłopotanie. - Nie tobie dziwię się,
moje dziecko, żeś o nagrobku nie pamiętał, ale sobie wyrzucam, żem
zapomniała o człowieku.
Zadumała się i nagle, położywszy na jego ramieniu swoją wychudłą i drżącą
rękę, rzekła zniżonym głosem:
- Mam do ciebie prośbę... Powiedz, że ją spełnisz...
- Z pewnością - odparł Wokulski.
- Pozwól, ażebym ja mu postawiła nagrobek. Ale że sama jechać tam nie mogę,
więc ty mnie wyręczysz. Weź stąd kamieniarza, niechaj rozłupie ten kamień,
wiesz, ten, na którym siadywaliśmy na górze, pod zamkiem, i niech jedną
połowę ustawią na jego grobie. Cokolwiek będzie kosztować, zapłacisz, a
zwrócę ci razem z dozgonną wdzięcznością. Zrobiszże to?
- Zrobię.
To dobrze, dziękuję ci... Myślę, że mu przyjemniej będzie spoczywać pod
kamieniem, który słyszał nasze rozmowy i patrzył na łzy. Ach, jak ciężko
wspominać... A napis, wieszże jaki? - mówiła dalej. - Kiedyśmy się rozłączali,
zostawił mi parę strofek z Mickiewicza. Pewnie czytałeś je kiedy.
Jak cień tym dłuższy, gdy padnie z daleka,
Tym szerzej koło żałobne roztoczy,
Tak pamięć o mnie: im dalej ucieka,
Tym grubszym kirem twą duszę zamroczy...
O, prawda to!... I studnię, która miała nas połączyć ; chciałabym upamiętnić w
jakiś sposób...
95
Wokulski wstrząsnął się i patrzył gdzieś szeroko otwartymi oczyma.
- Co tobie? - zapytała prezesowa.
- Nic - odparł z uśmiechem. - Śmierć zajrzała mi w oczy.
- Nie dziw się: krąży koło mnie starej, zatem muszą ją widzieć moi sąsiedzi.
Więc zrobisz, o co cię proszę?
- Tak.
- Bądźże u mnie po świętach i... często przychodź. Może się trochę ponudzisz,
ale może i ja, niedołężna, przydam ci się na co. A teraz idź już na dół, idź...
Wokulski pocałował ją w rękę, ona go parę razy w głowę; potem dotknęła
dzwonka. Wszedł służący.
- Sprowadźże pana do sali - rzekła.
Wokulski był odurzony. Nie wiedział, którędy idzie, nie zdawał sobie sprawy z
tego, o czym rozmawiali z prezesową. Czuł tylko, że znajduje się w jakimś
odmęcie dużych komnat, starodawnych portretów, cichych stąpań, nieokreślonej
woni. Otaczały go kosztowne meble, ludzie pełni delikatności, o jakiej nigdy nie
marzył, a nad tym wszystkim, jak poemat, unosiły się wspomnienia starej
arystokratki, przesiąknięte westchnieniami i łzami.
„Cóż to za świat?... Co to za świat?...”
A jednak jeszcze mu czegoś brakło. Chciał choć raz spojrzeć na pannę Izabelę.
„No, w sali ją zobaczę...”
Lokaj otworzył drzwi do sali. Znowu wszystkie głowy zwróciły się w jego
stronę i ucichły rozmowy jak szum odlatującego ptactwa. Nastała chwila ciszy,
w której wszyscy patrzyli na Wokulskiego, a on nie widział nikogo, tylko
rozgorączkowanym spojrzeniem szukał bladoniebieskiej sukni.
„Tu jej nie ma” - pomyślał.
- No, tylko patrzcie, jak on sobie nic z was nie robi!... - szepnął śmiejąc się
staruszek z siwymi faworytami.
„Musi być w drugiej sali” - mówił do siebie Wokulski.
Spostrzegł hrabinę i zbliżył się do niej.
- Cóż, skończyliście państwo konferencję? - spytała hrabina. - Prawda, jaka to
miła osoba, prezesowa?... Ma pan w niej wielką przyjaciółkę, nie większą
jednak aniżeli we mnie. Zaraz przedstawię pana... Pan Wokulski!... - dodała
zwracając się do damy w brylantach.
- A ja zaraz przystępuję do interesu - rzekła dama patrząc na niego z góry. -
Nasze sierotki potrzebują kilku sztuk płótna...
Hrabina lekko zarumieniła się.
- Tylko kilku?... - powtórzył Wokulski i spojrzał na brylanty wyniosłej damy,
reprezentujące wartość kilkuset sztuk najcieńszego płótna. - Po świętach - dodał
- będę miał honor na ręce pani hrabiny przysłać płótno...
Ukłonił się, jakby chciał odchodzić.
- Chcesz nas pan pożegnać? - spytała trochę zmieszana hrabina.
- Ależ to impertynent! - rzekła dama w brylantach do swej towarzyszki w