Выбрать главу

strusim piórze.

96

- Żegnam panią hrabinę i dziękuję za zaszczyt, jaki mi pani raczyła wyrządzić!...

- mówił Wokulski całując gospodynię w rękę.

- Tylko do widzenia, panie Wokulski, wszak prawda?... Dużo będziemy mieli

interesów ze sobą.

I w drugim salonie nie było panny Izabeli. Wokulski uczuł niepokój.

„Przecież muszę na nią spojrzeć... Kto wie, jak prędko spotkamy się w

podobnych warunkach”

- A, jesteś pan - zawołał książę. - Już wiem, jaki ułożyliście spisek z panem

Łęckim. Spółka do handlu ze Wschodem - wyborna myśl! Musicie i mnie do

niej przyjąć... Musimy poznać się bliżej... - A widząc, że Wokulski milczy,

dodał: - Prawda, jakim ja nudny, panie Wokulski? Ale to nic nie pomoże;

musicie zbliżyć się do nas, pan i panu podobni i - razem idźmy. Wasze firmy są

także herbami, nasze herby są także firmami, które gwarantują rzetelność w

prowadzeniu interesów...

Ściskali się za ręce i Wokulski coś odpowiedział, ale co?... - nie było mu

wiadome. Niepokój jego wzrastał; na próżno szukał panny Izabeli.

„- Chyba jest dalej” - szepnął, z trwogą idąc do ostatniego salonu.

Tu pochwycił go pan Łęcki z oznakami niebywałej tkliwości.

- Już pan wychodzisz? Więc do widzenia, drogi panie. Po świętach u mnie

pierwsza sesja i w imię boże zaczynajmy.

„Nie ma jej!” - myślał Wokulski, żegnając się z panem Tomaszem.

- Ale wiesz pan - szepnął Łęcki - zrobiłeś szalony efekt. Hrabina nie posiada się

z radości, książę mówi tylko o tobie... A jeszcze ten wypadek z prezesową...

No... cudownie! Nie można było marzyć o zdobyciu lepszej pozycji...

Wokulski stał już w progu. Jeszcze raz szklanymi oczyma powiódł po sali i -

wyszedł z desperacją w sercu.

„Może wypadałoby wrócić i pożegnać ją?... Przecież zastępowała miejsce

gospodyni...” - myślał, powoli schodząc ze schodów.

Nagle drgnął słysząc szelest sukni w wielkiej galerii.

„Ona...”

Podniósł głowę i zobaczył damę w brylantach.

Ktoś podał mu palto. Wokulski wyszedł na ulicę zatoczywszy się jak pijany.

„Cóż mi po świetnej pozycji, jeżeli jej tam nie ma?”

- Konie pana Wokulskiego! - zawołał z sieni szwajcar, pobożnie ściskając

trzyrublówkę. Łzami zaszłe oczy i nieco zachrypnięty głos świadczyły, że

obywatel ten nawet na trudnym posterunku czci jednak pierwszy dzień

Wielkiejnocy.

- Konie pana Wokulskiego!... Konie Wokulskiego!... Wokulski, zajeżdżaj!... -

powtórzyli stojący furmani.

Środkiem Alei z wolna toczyły się dwa szeregi dorożek i powozów w stronę

Belwederu i od Belwederu. Ktoś z jadących spostrzegł na chodniku

Wokulskiego i ukłonił mu się.

„Kolega!” - szepnął Wokulski i zarumienił się.

97

Gdy sprowadzono mu powóz, zrazu chciał wsiąść, lecz rozmyślił się.

- Wracaj, bracie, do domu - rzekł do furmana dając mu na piwo.

Powóz odjechał ku miastu. Wokulski zmieszał się z przechodniami i poszedł w

stronę Ujazdowskiego placu. Szedł z wolna i przypatrywał się jadącym. Wielu

spomiędzy nich znał osobiście. Oto rymarz, który dostarcza mu wyrobów

skórzanych, jedzie na spacer z żoną, grubą jak beczka cukru, i wcale ładną

córką, z którą chciano go swatać. Oto syn rzeźnika, który do sklepu, niegdyś

Hopfera, dostarczał wędlin. Oto bogaty cieśla z liczną rodziną. Wdowa po

dystylatorze, również mająca duży majątek i również gotowa oddać rękę

Wokulskiemu. Tu garbarz, tam dwaj subiekci bławatni, dalej krawiec męski,

mularz, jubiler, piekarz, a oto - jego współzawodnik, kupiec galanteryjny, w

zwykłej dorożce.

Większa ich część nie widziała Wokulskiego, niektórzy jednak spostrzegli go i

kłaniali mu się; lecz byli i tacy, którzy spostrzegłszy go nie kłaniali się, a nawet

uśmiechali się złośliwie. Z całego mnóstwa tych kupców, przemysłowców i

rzemieślników, równych mu stanowiskiem, niekiedy bogatszych od niego i

dawniej znanych w Warszawie, on tylko jeden był dziś na święconym u hrabiny.

Żaden z tamtych, on tylko jeden!..

„Mam nieprawdopodobne szczęście - myślał. - W pół roku zrobiłem majątek

krociowy, za parę lat mogę mieć milion... Nawet prędzej... Dziś już mam wstęp

na salony, a za rok?... Niektórym z tych, co przed chwilą ocierali się o mnie,

przed siedemnastu laty mogłem usługiwać w sklepie, a nie usługiwałem chyba

dlatego, że żaden nie wstąpiłby tam. Z komórki przy sklepie do buduaru

hrabiny, co za skok!... Czy aby ja nie za prędko awansuję?” - dodał z tajemną

trwogą w sercu.

Był już na rozległym placu Ujazdowskim, w którego południowej części

znajdowały się zabawy ludowe. Pomieszane dźwięki katarynek, odgłosy trąb i

zgiełk kilkunastutysięcznego tłumu ogarniał go jak fala nadpływającej powodzi.

Widział jak na dłoni długi szereg huśtawek, kolyszących się w prawo i w lewo

niby ogromne wahadła o potężnym rozmachu. Potem drugi szereg - szybko

kręcących się namiotów, z dachami w różnokolorowe pasy. Potem trzeci szereg

- bud zielonych, czerwonych i żółtych, gdzie przy wejściu jaśniały potworne

malowidła, a na dachu ukazywali się jaskrawo odziani pajace albo olbrzymie

lalki. A we środku placu - dwa wysokie słupy, na które teraz właśnie wspinali

się amatorowie frakowych garniturów i kilkurublowych zegarków.

Wśród tych wszystkich czasowych a brudnych budynków roił się rozbawiony

tłum.

Wokulskiemu przypomniały się lata dziecinne. Jakże mu wtedy,

wygłodzonemu, smakowała bułka i serdelek! Jak wyobrażał sobie siadłszy na

konia w karuzeli, że jest wielkim wojownikiem! Jak szalonego doznawał

upojenia wylatując do góry na huśtawce! Co to była za rozkosz pomyśleć, że

dziś nic nie robi i jutro nic nie będzie robił - za cały rok. A z czym da się

98

porównać ta pewność, że dziś położy się spać o dziesiątej i jutro, gdyby chciał,

wstanie także o dziesiątej przeleżawszy dwanaście godzin z rzędu!

„I to ja byłem, ja?... - mówił do siebie zdumiony. - Mnie tak cieszyły rzeczy,

które w tej chwili tylko wstręt budzą?... Tyle tysięcy otacza mnie

rozradowanych biedaków, a ja, bogacz przy nich, cóż mam?... Niepokój i nudy,

nudy i niepokój... Właśnie kiedy mógłbym posiadać to, co kiedyś było moim

marzeniem, nie mam nic, bo dawne pragnienia wygasły. A tak wierzyłem w

swoje wyjątkowe szczęście!...”

W tej chwili potężny krzyk wydarł się z tłumu. Wokulski ocknął się i na

szczycie słupa zobaczył jakąś ludzką figurę.

„Aha, triumfator!” - rzekł do siebie Wokulski, ledwie trzymając się na nogach

pod naciskiem tłumu, który biegł, klaskał, wiwatował, wskazywał palcami

bohatera, pytał o jego nazwisko. Zdawało się, że zdobywcę frakowego garnituru

na rękach zaniosą do miasta, wtem - zapał ostygł. Ludzie biegli wolniej, nawet

zatrzymywali się, okrzyki cichły, wreszcie zupełnie umilkły. Chwilowy

triumfator zsunął się ze szczytu i w parę minut zapomniano o nim.