złotych.
Pan Ignacy zwrócił się do Lisieckiego i kiwał głową w sposób oznaczający
podziw i zadowolenie. Mraczewski dostrzegł ten ruch kątem oka i podbiegłszy
do Lisieckiego, rzekł półgłosem:
- Niech no pan patrzy, czy nasz stary nie jest podobny z profilu do Napoleona
III? Nos... wąs... hiszpanka...
- Do Napoleona, kiedy chorował na kamień - odparł Lisiecki.
Na ten dowcip pan Ignacy skrzywił się z niesmakiem. Swoją drogą Mraczewski
dostał urlop przed siódmą wieczór, a w parę dni później w prywatnym katalogu
Rzeckiego otrzymał notatkę:
„Był na Hugonotachw ósmym rzędzie krzeseł z niejaką Matyldą???.”
Na pociechę mógłby sobie powiedzieć, że w tym samym katalogu równie
posiadają notatki dwaj inni. jego koledzy, a także inkasent, posłańcy, nawet -
służący Paweł. Skąd Rzecki znał podobne szczegóły z życia swych
współpracowników? Jest to tajemnica, z którą przed nikim się nie zwierzał.
Około pierwszej w południe pan Ignacy, zdawszy kasę Lisieckiemu, któremu
pomimo ciągłych sporów ufał najbardziej, wymykał się do swego pokoiku,
ażeby zjeść obiad przyniesiony z restauracji; Współcześnie z nim wychodził
9
Klejn i wracał do sklepu o drugiej; potem obaj z Rzeckim zostawali w sklepie, a
Lisiecki i Mraczewski szli na obiad. O trzeciej znowu wszyscy byli na miejscu.
O ósmej wieczór zamykano sklep; subiekci rozchodzili się i zostawał tylko
Rzecki. Robił dzienny rachunek, sprawdzał kasę, układał plan czynności na
jutro i przypominał sobie: czy zrobiono wszystko, co wypadało na dziś. Każdą
zaniedbaną sprawę opłacał długą bezsennością i smętnymi marzeniami na temat
ruiny sklepu, stanowczego upadku Napoleonidów i tego, że wszystkie nadzieje,
jakie miał w życiu, były tylko głupstwem.
„Nic nie będzie! Giniemy bez ratunku!” - wzdychał przewracając się na twardej
pościeli.
Jeżeli dzień udał się dobrze, pan Ignacy był kontent. Wówczas przed snem
czytał historię konsulatu i cesarstwa albo wycinki z gazet opisujących wojnę
włoską z roku 1859, albo też, co trafiało się rzadziej, wydobywał spod łóżka
gitarę i grał na niej Marsza Rakoczegoprzyśpiewując wątpliwej wartości
tenorem.
Potem śniły mu się obszerne węgierskie równiny, granatowe i białe linie wojsk,
przysłoniętych chmurą dymu... Nazajutrz miewał posępny humor i skarżył się
na ból głowy.
Do przyjemniejszych dni należała u niego niedziela; wówczas bowiem obmyślał
i wykonywał plany wystaw okiennych na cały tydzień.
W jego pojęciu okna nie tylko streszczały zasoby sklepu, ale jeszcze powinny
były zwracać uwagę przechodniów bądź najmodniejszym towarem, bądź
pięknym ułożeniem, bądź figlem. Prawe okno przeznaczone dla galanterii
zbytkownych mieściło zwykle jakiś brąz, porcelanową wazę, całą zastawę
buduarowego stolika, dokoła których ustawiały się albumy, lichtarze,
portmonety, wachlarze, w towarzystwie lasek, parasoli i niezliczonej ilości
drobnych a eleganckich przedmiotów. W lewym znowu oknie, napełnionym
okazami krawatów, rękawiczek, kaloszy i perfum, miejsce środkowe zajmowały
zabawki, najczęściej poruszające się.
Niekiedy, podczas tych samotnych zajęć, w starym subiekcie budziło się
dziecko. Wydobywał wtedy i ustawiał na stole wszystkie mechaniczne cacka.
Był tam niedźwiedź wdrapujący się na słup, był piejący kogut, mysz, która
biegała, pociąg, który toczył się po szynach, cyrkowy pajac, który cwałował na
koniu, dźwigając drugiego pajaca, i kilka par, które tańczyły walca przy
dźwiękach niewyraźnej muzyki. Wszystkie te figury pan Ignacy nakręcał i
jednocześnie puszczał w ruch. A gdy kogut zaczął piać łopocząc sztywnymi
skrzydłami, gdy tańczyły martwe pary, co chwilę potykając się i zatrzymując,
gdy ołowiani pasażerowie pociągu, jadącego bez celu, zaczęli przypatrywać mu
się ze zdziwieniem i gdy cały ten świat lalek, przy drgającym świetle gazu,
nabrał jakiegoś fantastycznego życia, stary subiekt podparłszy się łokciami
śmiał się cicho i mruczał:
- Hi! hi! hi! dokąd wy jedziecie, podróżni?... Dlaczego narażasz kark,
akrobato?... Co wam po uściskach, tancerze?... Wykręcą się sprężyny i
10
pójdziecie na powrót do szafy. Głupstwo, wszystko głupstwo!...a wam,
gdybyście myśleli, mogłoby się zdawać, że to jest coś wielkiego!...
Po takich i tym podobnych monologach szybko składał zabawki i rozdrażniony
chodził go pustym sklepie, a za nim jego brudny pies.
„Głupstwo handel... głupstwo polityka... głupstwo podróż do Turcji... głupstwo
całe życie, którego początku nie pamiętamy, a końca nie znamy... Gdzież
prawda?.. „
Ponieważ tego rodzaju zdania wypowiadał niekiedy głośno i publicznie, więc
uważano go za bzika, a poważne damy, mające córki na wydaniu, nieraz
mówiły:
- Oto do czego prowadzi mężczyznę starokawalerstwo!
Z domu pan Ignacy wychodził rzadko i na krótko i zwykle kręcił się po ulicach,
na których mieszkali jego koledzy albo oficjaliści sklepu. Wówczas jego
ciemnozielona algierka lub tabaczkowy surdut, popielate spodnie z czarnym
lampasem i wypłowiały cylinder, nade wszystko zaś jego nieśmiałe zachowanie
się zwracały powszechną uwagę. Pan Ignacy wiedział to i coraz bardziej
zniechęcał się do spacerów. Wolał przy święcie kłaść się na łóżku i całymi
godzinami patrzeć w swoje zakratowane okno, za którym widać było szary mur
sąsiedniego domu, ozdobiony jednym jedynym, również zakratowanym oknem,
gdzie czasami stał garnczek masła albo wisiały zwłoki zająca.
Lecz im mniej wychodził, tym częściej marzył o jakiejś dalekiej podróży na
wieś lub za granicę. Coraz częściej spotykał we snach zielone pola i ciemne
bory, po których błąkałby się, przypominając sobie młode czasy. Powoli
zbudziła się w nim głucha tęsknota do tych krajobrazów, więc postanowił,
natychmiast po powrocie Wokulskiego, wyjechać gdzieś na całe lato.
- Choć raz przed śmiercią, ale na kilka miesięcy - mówił kolegom, którzy nie
wiadomo dlaczego uśmiechali się z tych projektów.
Dobrowolnie odcięty od natury i ludzi, utopiony w wartkim, ale ciasnym wirze
sklepowych interesów, czuł coraz mocniej potrzebę wymiany myśli. A
ponieważ jednym nie ufał, inni go nie chcieli słuchać, a Wokulskiego nie było,
więc rozmawiał sam z sobą i - w największym sekrecie pisywał pamiętnik.
ROZDZIAŁ TRZECI:
PAMIĘTNIK STAREGO SUBIEKTA
„...Ze smutkiem od kilku lat uważam, że na świecie jest coraz mniej dobrych
subiektów i rozumnych polityków, bo wszyscy stosują się do mody. Skromny
subiekt co kwartał ubiera się w spodnie nowego fasonu, w coraz dziwniejszy
kapelusz i coraz inaczej wykładany kołnierzyk. Podobnież dzisiejsi politycy co
kwartał zmieniają wiarę: onegdaj wierzyli w Bismarcka, wczoraj w Gambettę, a