Выбрать главу

101

wypadek gdybym kiedy wrócił. Ale zwykła wojowniczość opuściła go i ani razu

nie powtórzył swego ulubionego wykrzyknika:

- Ehej!... dałbym ja Szwabom, żebym tak nie miał sklepu...

Gdy zaś około dziesiątej wieczór, ubrany w półkożuszek i grube buty,

uściskawszy go wziąłem za klamkę, ażeby opuścić izbę, w której tyle lat

przemieszkaliśmy razem, coś dziwnego stało się z Janem. Nagle zerwał się z

krzesła i rozkrzyżowawszy ręce krzyknął:

- Świnia!... gdzie ty idziesz?...

A potem rzucił się na moje łóżko szlochając jak dzieciak.

Uciekłem. W sieni słabo oświetlonej olejnym kagankiem ktoś zastąpił mi drogę.

Ażem drgnął. Był to August Katz, odziany jak wypadało na marcową podróż.

- Co ty tu robisz. Auguście? - spytałem.

- Czekam na ciebie.

Myślałem, że chce mnie odprowadzić; więc poszliśmy na plac Grzybowski w

milczeniu, bo Katz nigdy nic nie mówił. Fura żydowska, którą miałem jechać,

była już gotowa. Ucałowałem Katza, on mnie także. Wsiadłem... on za mną...

- Jedziemy razem - rzekł.

A potem, kiedy byliśmy już za Miłosną, dodał:

- Twardo i trzęsie, spać nie można.

Wspólna podróż trwała niespodziewanie długo, bo aż do października 1849

roku, pamiętasz, Katz, niezapomniany przyjacielu? Pamiętasz te długie marsze

na spiekocie, kiedy nieraz piliśmy wodę z kałuży; albo ten pochód przez bagno,

w którym zamoczyliśmy ładunki ; albo te noclegi w lasach i na polach, kiedy

jeden drugiemu spychał głowę z tornistra i ukradkiem ściągał płaszcz służący za

wspólną kołdrę?... A pamiętasz tarte kartofle ze słoniną, które ugotowaliśmy we

czterech w sekrecie przed całym oddziałem? Tylem razy jadał od tej pory

kartofle, ale żadne nie smakowały mi tak jak wówczas. Jeszcze dziś czuję ich

zapach, ciepło pary buchającej z garnka i widzę ciebie, Katz, jak dla nietracenia

czasu mówiłeś pacierz, jadłeś kartofle i zapalałeś fajkę u ogniska.

Ej! Katz, jeżeli w niebie nie ma węgierskiej piechoty i tartych kartofli,

niepotrzebnieś się tam pospieszył.

A pamiętasz jeneralną bitwę, do której zawsze wzdychaliśmy odpoczywając po

partyzanckiej strzelaninie? Ja bo nawet w grobie jej nie zapomnę, a jeżeli kiedyś

zapyta mnie Pan Bóg, po com żył na świecie?... po to - odpowiem - ażeby trafić

na jeden taki dzień. Ty tylko rozumiesz mnie, Katz, bośmy to obaj widzieli. A

niby na razie wydawało się - nic.

Na półtorej doby przedtem skupiła się nasza brygada pod jakąś wsią węgierską,

której nazwy nie pamiętam. Fetowali nas aż miło. W winie, co prawda nie

osobliwszym, można się było myć, a wieprzowina i papryka już nam tak

zbrzydły, że człowiek nie wziąłby do ust tego paskudztwa, gdyby, rozumie się,

miał co innego. A jaka muzyka, a jakie dziewuchy!... Cyganie doskonale grają, a

każda Węgierka istny proch. Kręciło się ich, bestyjek, wszystkiego ze

102

dwadzieścia, a jednak zrobiło się tak gorąco że nasi zakłuli i zarąbali trzech

chłopów, a chłopi zabili nam drągami huzara.

I Bóg wie czym skończyłaby się tak pięknie rozpoczęta zabawa, gdyby w chwili

największego tumultu nie zajechał do sztabu szlachcic czwórką koni okrytych

pianą. W kilka minut później rozeszła się po wojsku wieść, że w pobliżu

znajdują się wielkie masy Austriaków. Zatrąbiono do porządku, tumult ucichł,

Węgierki znikły, a w szeregach zaczęto szeptać o jeneralnej bitwie.

- Nareszcie!... - powiedziałeś do mnie.

Tej samej nocy posunęliśmy się o milę naprzód, w ciągu następnego dnia znowu

o milę. Co kilka godzin, a później nawet co godzinę przylatywały sztafety. Było

to dowodem, że w pobliżu znajduje się nasz sztab korpuśny i że zanosi się na

coś grubego.

Tej nocy spaliśmy na gołym polu nie stawiając nawet w kozły broni. Zaś skoro

świt ruszyliśmy naprzód: szwadron kawalerii z dwoma lekkimi armatami, potem

nasz batalion, a potem cała brygada z artylerią i furgonami, mając silne patrole

po bokach. Sztafety przylatywały już co pół godziny.

Gdy weszło słońce, zobaczyliśmy przy gościńcu pierwsze ślady nieprzyjaciela ;

resztki słomy, wytlone ogniska, budynki rozebrane na opał. Następnie coraz

częściej zaczęliśmy spotykać uciekających: szlachtę z rodzinami, duchownych

rozmaitych wyznań, w końcu - chłopów i Cyganów. Na wszystkich twarzach

malowała się trwoga; prawie każdy coś wykrzykiwał po węgiersku, wskazując

rękoma za siebie.

Była blisko siódma, kiedy w stronie południowo-zachodniej huknął strzał

armatni. Po szeregach przeleciał szmer:

- Oho! zaczyna się...

- Nie, to sygnał...

Padły znowu dwa strzały i znowu dwa. Jadący przed nami szwadron zatrzymał

się ; dwie armaty i dwa jaszczyki galopem popędziły naprzód, kilku jezdnych

pocwałowało na najbliższe wzgórza. Stanęliśmy i przez chwilę zaległa taka

cisza, że słychać było tętent siwej klaczy dopędzającego nas adiutanta.

Przeleciała mimo, do huzarów, dysząc i prawie dotykając brzuchem ziemi.

Tym razem odezwało się bliżej i dalej kilkanaście armat; każdy strzał można

było odróżnić.

- Macają dystans! - odezwał się stary nasz major.

- Jest z piętnaście armat - mruknął Katz, który w podobnych chwilach stawał się

rozmowniejszy. - A że my ciągniemy dwanaście, toż będzie bal!...

Major odwrócił się do nas na koniu i uśmiechnął się pod szpakowatym wąsem.

zrozumiałem, co to znaczy, usłyszawszy całą gamę strzałów, jakby kto zagrał na

organach.

- Jest więcej niż dwadzieścia - rzekłem do Katza.

- Osły!... - zaśmiał się kapitan i podciął swego konia.

103

Staliśmy na wzniesionym miejscu, skąd widać było idącą za nami brygadę.

Zaznaczał ją rudy obłok kurzu, ciągnący się wzdłuż gościńca ze dwie albo i trzy

wiorsty.

- Straszna masa wojsk! - szepnąłem. - Gdzie się to pomieści!...

Odezwały się trąbki i nasz batalion rozłamał się na cztery kompanie

uszykowane kolumnami obok siebie. Pierwsze plutony wysunęły się naprzód,

my zostaliśmy w tyle. Odwróciłem głowę i zobaczyłem, że od głównego

korpusu oddzieliły się jeszcze dwa bataliony; zeszły z gościńca i biegły pędem

przez pola, jeden na prawo od nas, drugi na lewo. W mały kwadrans zrównały

się z nami, przez drugi kwadrans wypoczęły i - ruszyliśmy trzema batalionami

naprzód, noga za nogą.

Tymczasem kanonada wzmogła się tak, że było słychać po dwa i po trzy strzały

wybuchające jednocześnie. Co gorsze, spoza nich rozlegał się jakiś stłumiony

odgłos, podobny do ciągłego grzmotu.

- Ile armat, kamracie? - spytałem po niemiecku idącego za mną podoficera.

- Chyba ze sto - odparł kręcąc głową. - Ale - dodał - porządnie prowadzą interes,

bo odezwały się wszystkie razem.

Zepchnięto nas z gościńca, którym w kilka minut później przejechały wolnym

kłusem dwa szwadrony huzarów i cztery armaty z należącymi do nich