Выбрать главу

stojących przed nami kolegów.

Nareszcie zrobiło się tak ciasno, że zaczęła mi się giąć klatka piersiowa i

uczułem brak tchu. Uniesiono mnie do góry, opuszczono, a wtedy poznałem, że

nie stoję na ziemi, ale na człowieku, który jeszcze pochwycił mnie za nogę. W

tej chwili wrzeszczący tłum posunął się naprzód, a ja upadłem. Lewa ręka

poślizgnęła mi się we krwi.

Obok mnie leżał przewrócony na bok oficer austriacki, człowiek młody, o

bardzo szlachetnych rysach. Spojrzał na mnie ciemnymi oczyma z nieopisanym

smutkiem i wyszeptał chrapliwym głosem:

- Nie trzeba deptać... Niemcy są też ludźmi...

Wsunął rękę pod bok i jęczał żałośnie.

Pobiegłem za kolumną. Nasi byli już na wzgórzach, gdzie stały austriackie

baterie. Wdrapawszy się za innymi, zobaczyłem jedną armatę przewróconą,

drugą zaprzężoną i otoczoną przez naszych.

Trafiłem na szczególną scenę. Jedni z naszych chwycili za koła armaty, drudzy

ściągali woźnicę z siodła; Katz przebił bagnetem konia z pierwszej pary, a

kanonier austriacki chciał zwalić go w łeb wyciorem. Schwyciłem kanoniera za

kołnierz i nagłym ruchem w tył przewróciłem go na ziemię. Katz i jego chciał

przebić.

- Co robisz, wariacie?!... - zawołałem odbijając mu karabin.

Wtedy rozwścieczony rzucił się na mnie, ale stojący obok oficer pałaszem

odtrącił mu bagnet.

- Czego się tu mieszasz?... - krzyknął Katz na oficera i - oprzytomniał.

Dwie armaty były wzięte, za resztą pognali husarzy. Daleko przed nami stali

nasi pojedynczo i w gromadach, strzelając do cofających się Austriaków. Kiedy

niekiedy jakaś zbłąkana kula nieprzyjacielska świsnęła nad nami albo zaryła się

w ziemię wydmuchując obłoczek kurzu. Trębacze zwoływali do szeregów.

Około czwartej po południu pułk nasz ściągnięto; było po bitwie. Tylko na

zachodniej krawędzi horyzontu jeszcze odzywały się pojedyncze strzały lekkiej

artylerii, jak odgłosy burzy, która już przeszła.

W godzinę później na rozległym placu boju w różnych punktach zagrały

pułkowe orkiestry. Przyleciał do nas adiutant z powinszowaniem. Trębacze i

dobosze uderzyli sygnał: do modlitwy. Zdjęliśmy kaski, chorążowie podnieśli

109

sztandary i cała armia, z bronią do nogi, dziękowała węgierskiemu Bogu za

zwycięstwo.

Stopniowo dym opadł. Gdzie oko sięgło, widzieliśmy w rozmaitych miejscach

jakby skrawki białego i granatowego papieru, bez ładu porozrzucane na

zdeptanej trawie. W polu kręciło się kilkanaście furmanek, a jacyś ludzie

składali na nich niektóre z owych skrawków. Reszta została.

- Mieli się też po co rodzić!... - westchnął oparty na karabinie Katz, którego

znowu opanowała melancholia.

Było to bodaj czy nie ostatnie nasze zwycięstwo. Od tej chwili sztandary z

trzema rzekami częściej chodziły przed nieprzyjacielem aniżeli za

nieprzyjacielem, dopóki wreszcie pod Vilagos nie opadły z drzewców jak liście

na jesieni.

Dowiedziawszy się o tym Katz rzucił szpadę na ziemię (byliśmy już obaj

oficerami) i powiedział, że teraz tylko sobie w łeb strzelić. Ja jednak pamiętając,

że we Francji już siedzi Napoleon, dodałem mu otuchy i - przekradliśmy się do

Komorna.

Przez miesiąc wyglądaliśmy odsieczy: z Węgier, z Francji, nawet z nieba.

Nareszcie twierdza kapitulowała.

Pamiętam, że tego dnia Katz kręcił się około prochowni, a miał taki wyraz na

twarzy jak wówczas, kiedy to chciał przebić leżącego kanoniera. Gwałtem

wzięliśmy go w kilku pod ręce i wyprowadziliśmy z fortecy, za naszymi.

- Cóż to - szepnął mu jeden z kolegów - zamiast iść z nami na tułactwo,

chciałbyś zmykać do nieba?... Ej! Katz, węgierska piechota nie tchórzy i nie

łamie słowa danego, nawet... Szwabom...

W pięciu oddzieliliśmy się od reszty wojsk, połamaliśmy szpady, przebraliśmy

się za chłopów i ukrywszy pod odzieżą pistolety wędrowaliśmy w stronę Turcji.

Tropiła nas też, bo tropiła sfora Haynaua!...

Podróż nasza po bezdrożach i lasach trwała ze trzy tygodnie. Pod nogami błoto,

nad głowami deszcz jesienny, za plecami patrole, a przed nami wieczne

wygnanie - oto byli nasi towarzysze. Mimo to mieliśmy dobry humor.

Szapary ciągle gadał, że Kossuth jeszcze coś wymyśli, Stein był pewny, że

odezwie się za nami Turcja, Liptak wzdychał do noclegu i gorącej strawy, a ja

mówiłem, że kto jak kto, ale Napoleon nas nie opuści. Deszcz rozmiękczył nam

odzienie jak masło, brnęliśmy w błocie wyżej kostek, poodłaziły nam podeszwy,

a w butach grało jak na trąbce; mieszkańcy bali się sprzedać nam dzbanka

mleka, a chłopi w jednej wsi gonili nas z widłami i kosami. Mimo to humor był,

a Liptak pędząc obok mnie tak, aż błoto bryzgało, rzekł zadyszany:

- Eljen Magyar!... Oto będziemy spali... Żeby tak jeszcze z kielich śliwowicy do

poduszki!...

W tym wesołym towarzystwie obdartusów, przed którymi nawet wrony

uciekały, tylko Katz był pochmurny. On najczęściej odpoczywał i jakoś prędzej

mizerniał; miał spieczone usta, a w oczach blade iskry.

- Boję się, żeby nie dostał zgniłej gorączki - rzekł raz do mnie Szapary.

110

Niedaleko rzeki Sawy, nie wiem którego dnia naszej wędrówki, znaIeźliśmy w

pustej okolicy kilka chat, gdzie nas bardzo gościnnie przyjęto. Mrok już zapadł,

wściekle byliśmy znużeni, ale dobry ogień i butelka śliwowicy napędziły nam

wesołych myśli.

- Przysięgam - wołał Szapary - że najdalej w marcu Kossuth powoła nas do

szeregów. Głupstwo zrobiliśmy łamiąc szpady...

- Może jeszcze w grudniu Turek wojska posunie - dodał Stein. - Ażeby się choć

wygoić do tego czasu...

- Moi kochani!... - jęczał Liptak zawijając się w grochowiny - kładźcie się, do

diabła, spać, bo inaczej ani Kossuth, ani Turek nas nie rozbudzi.

- Pewno, że nie rozbudzi! - mruknął Katz.

Siedział na ławie naprzeciw komina i smutno patrzył w ogień.

- Ty, Katz, niedługo w sprawiedliwość boską przestaniesz wierzyć - odezwał się

Szapary marszcząc brwi.

- Nie ma sprawiedliwości dla tych, którzy nie umieli zginąć z bronią w ręku! -

krzyknął Katz. - Głupi wy i ja z wami... Turek albo Francuz nadstawi za was

karku?... Czemu, żeście wy sami nie umieli go nadstawić?...

- Ma gorączkę - szepnął Stein. - Będzie z nim kłopot w drodze...

- Węgry!... już nie ma Węgier! - mruczał Katz. - Równość... nigdy nie było

równości!... Sprawiedliwość... nigdy jej nie będzie... Świnia wykąpie się nawet

w bagnie; ale człowiek z sercem!... Darmo, panie Mincel, już ja u ciebie nie

będę krajać mydła...

Zmiarkowałem, że Katz jest bardzo chory. Zbliżyłem się do niego i ciągnąc go

na grochowiny, rzekłem:

- Chodź, Auguście, chodź...

- Gdzież pójdę?... - odparł, na chwilę wytrzeźwiony.

A potem dodał:

- Z Węgier wypędzili, do Szwabów się nie zaciągnę...

Mimo to legł na barłogu. Ogień na kominie wygasał. Dopiliśmy wódkę i