położyliśmy się rzędem z pistoletami w garści. W szczelinach chaty wiatr jęczał,
jakby całe Węgry płakały, a nas zmorzył sen. Śniło mi się, że jestem małym
chłopcem i że jest Boże Narodzenie. Na stole płonie choinka, przybrana tak
ubogo, jak my byliśmy ubodzy, a dokoła mój ojciec, ciotka, pan Raczek i pan
Domański śpiewają fałszywymi głosami kolędę:
Bóg się rodzi - moc truchleje.
Obudziłem się, łkając z żalu za moim dzieciństwem. Ktoś szarpał mię za ramię.
Był to chłop, właściciel chaty. Podniósł mnie z grochowin i wskazując w stronę
Katza, mówił przerażony:
- Patrzcie no, panie wojak... Z nim się coś złego stało...
Porwał z komina łuczywo i zaświecił. Spojrzałem. Katz leżał na barłogu
skurczony, z wystrzelonym pistoletem w ręku. Ogniste płatki przeleciały mi
przed oczyma i zdaje mi się, żem zemdlał.
111
Ocknąłem się na furze, którą właśnie dojeżdżaliśmy do Sawy. Już dniało,
zapowiadał się dzień pogodny ; od rzeki ciągnęła surowa wilgoć. Przetarłem
oczy, porachowałem... Było na wozie nas czterech i piąty furman. Przecież
powinno być pięciu. Nie, powinno być sześciu!... Szukałem Katza, nie mogłem
się dopatrzeć Nie pytałem o niego ; płacz ścisnął mnie za gardło i myślałem, że
mnie udusi. Liptak drzemał, Stein ocierał oczy, a Szapary patrzył na bok i tylko
pogwizdywał Rakoczego,chociaż ciągle się mylił.
Ej! bracie Katz, cóżeś ty zrobił najlepszego?... Czasem zdaje mi się, żeś znalazł
tam w niebie i węgierską piechotę, i swój wystrzelany pluton... Niekiedy słyszę
łoskot bębnów, ostry rytm marszu i komendę: „ Na ramię broń!...” A wtedy
myślę, że to ty, Katz, idziesz na zmianę warty przed bożym tronem... Bo
kiepskim byłby Pan Bóg węgierski, gdyby się nie poznał na tobie!
...Alem się też rozgadał, Boże odpuść!... Myślałem o Wokulskim, a piszę o
sobie i o Katzu. Wracam więc do przedmiotu. W parę dni po śmierci Katza
weszliśmy do Turcji, a przez dwa lata następne ja, już sam, tułałem się po całej
Europie. Byłem we Włoszech, Francji, Niemczech, nawet w Anglii, a wszędzie
nękała mnie bieda i żarła tęsknota za krajem. Nieraz zdawało mi się, że stracę
rozum słuchając potoków obcej mowy i widząc nie nasze twarze, nie nasze
ubiory, nie naszą ziemię. Nieraz oddałbym życie, ażeby choć spojrzeć na las
sosnowy i chałupy poszyte słomą. Nieraz jak dziecko wołałem przez sen: „ ja
chcę do kraju!...” A gdym się obudził zalany łzami, ubierałem się i pędem
biegłem na ulicę, bo mi się przywidziało, że ta ulica koniecznie musi być
Starym Miastem albo Podwalem.
Może bym się zabił z desperacji, gdyby nie ciągłe wiadomości o Ludwiku
Napoleonie, który już został prezydentem, a myślał o cesarstwie. Było mi lżej
dźwigać nędzę i tłumić wybuchy żalu, kiedym słuchał o triumfach człowieka,
który miał wykonać testament Napoleona I i zrobić porządek w świecie.
Nie udało mu się wprawdzie, aleć - zostawił syna. Nie od razu Kraków
zbudowano!...
Nareszcie nie mogłem wytrzymać i - w grudniu 1851 roku przejechawszy
wzdłuż Galicję stanąłem na komorze w Tomaszowie. Jedna mnie tylko myśl
trapiła:
„A nuż mnie i stąd wypędzą?...”
Nigdy zaś nie zapomnę radości, jakiej doznałem usłyszawszy, że mam jechać do
Zamościa. Właściwie, tom nawet nie bardzo jechał ; raczej szedłem, ale z jakąż
uciechą!
W Zamościu bawiłem rok z czymś. A żem dobrze drwa rąbał, więc byłem co
dzień na świeżym powietrzu. Napisałem stamtąd list do Mincla i podobno
otrzymałem od niego odpowiedź, nawet pieniądze; ale wyjąwszy pokwitowania
z odbioru, bliższych szczegółów tego wypadku nie pamiętam.
Zdaje się jednak, że Jaś Mincel zrobił inną rzecz, choć nie wspomniał o niej do
śmierci i nawet nie lubił o tym rozmawiać. Oto chodził on do różnych
jenerałów, którzy odbyli węgierską kampanię, i tłumaczył im, że przecież
112
powinni ratować kolegę w nieszczęściu. No i uratowali mnie, tak że już w lutym
1853 roku mogłem jechać do Warszawy. Zwrócono mi nawet patent oficerski,
jedyną pamiątkę, jaką wyniosłem z Węgier nie licząc dwu ran: w piersi i w
nogę. Było nawet lepiej, bo oficerowie wyprawili mi obiad, na którym gęsto
piliśmy zdrowie węgierskiej piechoty. Od tej też pory mówię, że najtrwalsze
stosunki zawiązują się na placu bitwy.
Ledwiem opuścił mój dotychczasowy apartament będąc gołym jak pieprz
turecki, zaraz zastąpił mi drogę nieznany Żydek i oddał list z pieniędzmi.
Otworzyłem go i przeczytałem:
„Mój kochany Ignacy! Posyłam ci dwieście złotych na drogę, to się później
obrachujemy. Zajedź wprost do mego sklepu na Krakowskim Przedmieściu, a
nie na Podwal, broń Boże! bo tam mieszka ten złodziej Franc ; niby mój brat,
któremu nawet pies porządny nie powinien
podawać ręki. Całuję cię, Jan Mincel. Warszawa, d. 16 lutego r. 1853.
Ale, ale!... Stary Raczek, co się z twoją ciotką ożenił, to wiesz - umarł, a i ona
także, ale pierwej. Zostawili ci trochę gratów i parę tysięcy złotych. Wszystko
jest u mnie w porządku, tylko salopę ciotki mole trochę sponiewierały, bo bestia
Kaśka zapomniała włożyć bakuniu. Franc kazał cię ucałować. Warszawa, d. 18
lutego r. 1853.”
Ten sam Żydek wziął mnie do swego domu, gdzie doręczył mi tłumoczek z
bielizną, odzieniem i obuwiem. Nakarmił mnie rosołem z gęsiny, potem
gotowaną, a potem pieczoną gęsiną, której do Lublina nie mogłem strawić.
Nareszcie dał mi butelkę wybornego miodu, zaprowadził do gotowej już
furmanki, lecz - ani chciał słuchać o żadnym wynagrodzeniu.
- Ja bym się wstydził brać od takie osobe, co z migracje wraca - odpowiadał na
wszystkie moje zaklęcia.
Dopiero gdym już miał wsiąść do fury, odprowadził mnie na bok i rozejrzawszy
się, czy kto nie podsłuchuje, szepnął:
- Jak pan dobrodziej ma węgierskie dukaty, to ja kupię. Ja rzetelnie zapłacę, bo
mnie potrzeba dla córki, co po pańskim Nowym Roku wychodzi za mąż...
- Nie mam dukatów - odparłem.
- Pan dobrodziej był na węgierskie wojne i pan nie ma dukatów... - rzekł
zdziwiony.
Już postawiłem nogę na stopniu fury, kiedy ten sam Żydek odciągnął mnie drugi
raz na stronę.
- Może pan dobrodziej ma jakie kosztowności?... Pierścionków, zygarków,
branzeletów?... Jak zdrowia pragnę, ja rzetelnie zapłacę, bo to dla mojej córki...
- Nie mam, bracie, daję ci słowo...
- Nie ma pan? - powtórzył, szeroko otwierając oczy. - To po co pan chodził na
Węgry?...
Ruszyliśmy, a on jeszcze stał i trzymał się ręką za brodę, z politowaniem
kiwając głową.
113
Fura była wynajęta tylko dla mnie. Zaraz jednak na następnej uliczce furman
spotkał swego brata, który miał bardzo pilny interes do Krasnegostawu.
- Niech wielmożny pan pozwoli jego zabrać - prosił zdjąwszy czapkę. - Na złe