Выбрать главу

najwykwintniejsza galanteria: brązy, majoliki, kryształy, kość słoniowa.

Następny pokój na prawo lokuje zabawki tudzież wyroby z drzewa i metalów, a

w ostatnim pokoju na prawo są towary z gumy i skóry.

118

Tak sobie to uporządkowałem; nie wiem, czy właściwie, ale Bóg mi świadkiem,

żem chciał jak najlepiej. Wreszcie pytałem o zdanie Stasia Wokulskiego; ale on,

zamiast coś poradzić, tylko wzruszał ramionami i uśmiechał się, jakby mówił:

„A cóż mnie to obchodzi...”

Dziwny człowiek! Przyjdzie mu do głowy genialny plan, wykona go w

ogólnych zarysach, ale - ani dba o szczegóły. On kazał przenieść sklep, on zrobił

go ogniskiem handlu ruskich tkanin i galanterii zagranicznej, on zorganizował

całą administrację. Ale zrobiwszy to, dziś ani miesza się do sklepu: składa

wizyty wielkim panom albo jeździ swoim powozem do Łazienek, albo gdzieś

znika bez śladu; a w sklepie ukazuje się ledwie przez parę godzin na dzień. Przy

tym roztargniony, rozdrażniony, jakby na coś czekał albo czegoś się obawiał.

Ale cóż to za złote serce!

Ze wstydem wyznaję, że było mi trochę przykro wynosić się na nowy lokal.

Jeszcze ze sklepem pół biedy; nawet wolę służyć w ogromnym magazynie, na

wzór paryskich, aniżeli w takim kramie, jakim był nasz poprzedni. Żal mi

jednak było mego pokoju, w którym dwadzieścia pięć lat przemieszkałem.

Ponieważ do lipca obowiązuje nas stary kontrakt, więc do połowy maja

siedziałem w moim pokoiku, przypatrując się jego ścianom, kracie, która

przypominała mi najmilsze chwile w Zamościu, i starym sprzętom.

„Jak ja to wszystko ruszę, jak ja to przeniosę, Boże miłosierny!...”- myślałem.

Aż jednego dnia, około połowy maja (rozeszły się wówczas wieści mocno

pokojowe), Staś przed samym zamknięciem sklepu przychodzi do mnie i mówi:

- Cóż, stary, czas by się przeprowadzić na nowe mieszkanie.

Doznałem takiego uczucia, jakby ze mnie krew wyciekła. A on prawi dalej :

- Chodźże ze mną, pokażę ci nowy lokal, który wziąłem dla ciebie w tym

samym domu.

- Jak to wziąłeś? - pytam. - Przecież muszę umówić się o cenę z gospodarzem.

- Już zapłacone! - on odpowiada.

Wziął mnie pod rękę i prowadzi przez tylne drzwi sklepu do sieni.

- Ależ - mówię - tu lokal zajęty...

Zamiast odpowiedzi otworzył drzwi po drugiej stronie sieni... Wchodzę... słowo

honoru - salon!... Meble kryte utrechtem, na stołach albumy, w oknie majoliki...

Pod ścianą biblioteka...

- Masz tu - mówi Staś pokazując bogato oprawne książki - trzy historie

Napoleona I, życie Garibaldiego i Kossutha, historię Węgier...

Z książek byłem bardzo kontent, ale ten salon, muszę wyznać, zrobił na mnie

przykre wrażenie. Staś spostrzegł to i uśmiechnąwszy się, nagle otworzył drugie

drzwi.

Boże miłosierny!... ależ ten drugi pokój to mój pokój, w którym mieszkałem od

lat dwudziestu pięciu. Okna zakratowane, zielona firanka, mój czarny stół... A

pod ścianą naprzeciw moje żelazne łóżko, dubeltówka i pudło z gitarą...

- Jak to - pytam - więc mnie już przenieśli?...

- Tak - odpowiada Staś - przenieśli ci każdy ćwieczek, nawet płachtę dla Ira.

119

Może to się wyda komu śmiesznym, ale ja miałem łzy w oczach...

Patrzyłem na jego surową twarz, smutne oczy i prawie nie mogłem wyobrazić

sobie, że ten człowiek jest tak domyślny i posiada taką delikatność uczuć. Bo

żebym mu choć wspomniał o tym... On sam odgadł, że mogę tęsknić za dawną

siedzibą, i sam czuwał nad przeprowadzeniem moich gratów.

Szczęśliwa byłaby kobieta, z którą by on się ożenił (mam nawet dla niego

partię...); ale on się chyba nie ożeni. Jakieś dzikie myśli snują mu się po głowie,

ale nie o małżeństwie, niestety!... Ile to już poważnych osób przychodziło do

naszego sklepu niby za sprawunkami, a naprawdę w swaty do Stasia i -

wszystko na nic.

Taka pani Szperlingowa ma ze sto tysięcy rubli gotowizną i dystylarnię. Czego

ona już nie kupiła u nas, a wszystko dlatego, ażeby mnie zapytać :

- Cóż, nie żeni się pan Wokulski?

- Nie, pani dobrodziejko...

- Szkoda! - mówi pani Szperlingowa wzdychając. - Piękny sklep, duży majątek,

ale - wszystko to rozejdzie się... bez gospodyni. Gdyby zaś pan Wokulski

wybrał sobie jaką poważną i majętną kobietę, wzmocniłby się nawet jego

kredyt.

- Święte słowa pani dobrodziejki... - ja odpowiadam.

- Adieu! panie Rzecki - ona mówi (kładąc na kasie dwadzieścia albo i

pięćdziesiąt rubli). - Ale niechże pan czasem nie wspomni panu Wokulskiemu o

tym, że ja mówiłam coś o małżeństwie. Bo gotów pomyśleć, że stara baba

poluje na niego... Adieu, panie Rzecki...

-”Owszem, nie zaniedbam wspomnieć mu o tym...”

I zaraz myślę, że gdybym ja był Wokulskim, w jednej chwili ożeniłbym się z tą

bogatą wdową. Jak ona zbudowana, Herr Jesäs!...

Albo taki Szmeterling, rymarz. Ile razy załatwiamy rachunek, mówi:

- Nie mógłby się, panie tego, taki, panie tego, Wokulski żenić?...

Chłop, panie, ognisty; kark jak u byka... Żeby mnie piorun, panie tego, trzasł,

sam oddałbym mu córkę, a w posagu dałbym im rocznie za dziesięć tysięcy,

panie tego, rubli towaru... No?

Albo taki radca Wroński. Niebogaty, cichutki, ale kupuje u nas co tydzień

choćby parę rękawiczek i za każdym razem mówi:

- Ma tu Polska nie ginąć, mój Boże, kiedy tacy jak Wokulski nie żenią się. Bo to

nawet, mój Boże, nie potrzebuje człowiek posagu, więc mógłby znaleźć

panienkę, która, mój Boże! i do fortepianu, i domem zarządzi, i zna języki...

Takich swatów dziesiątki przewijają się przez nasz sklep. Niektóre matki, ciotki

albo ojcowie po prostu przyprowadzają do nas panny na wydaniu. Matka, ciotka

albo ojciec kupuje coś za rubla, a tymczasem panna chodzi po sklepie, siada,

bierze się pod boki, ażeby zwrócić uwagę na swoją figurę, wysuwa naprzód

prawą nóżkę, potem lewą nóżkę, potem wystawia rączki... Wszystko w tym

celu, ażeby złapać Stacha, a jego albo nie ma w sklepie, albo jeżeli jest, to nawet

nie patrzy na towar, jakby mówił:

120

- Taksacją zajmuje się pan Rzecki...

Wyjąwszy rodzin mających dorosłe córki tudzież wdów i panien na wydaniu,

które zdają się być odważniejszymi od węgierskiej piechoty, biedny mój Stach

nie cieszy się sympatią. Nic dziwnego - oburzył przeciw sobie wszystkich

fabrykantów jedwabnych i bawełnianych, a także kupców, którzy sprzedają ich

towary.

Raz, przy niedzieli (rzadko mi się to zdarza), zaszedłem do handelku na

śniadanie. Kieliszek anyżówki i kawałek śledzia przy bufecie, a do stołu

porcyjka flaków i ćwiartka porteru - oto bal! Zapłaciłem niecałego rubla, ale

moc się nałykał dymu, a moc się nasłuchał!... Wystarczy mi tego na parę lat.

W dusznym i ciemnym jak wędzarnia pokoju, gdzie mi flaki podano, siedziało

ze sześciu jegomościów przy jednym stole. Byli to ludzie spasieni i dobrze