Выбрать главу

odgadywać jej myśli... Szczęście, że nie jestem otyły, bo wobec tych

bezczelnych zalotów dostałbym chyba apopleksji.

Kiedy w parę godzin wrócił do nas, pytałem go z najobojętniejszą miną, kto jest

owa dama.

- Podobała się panu - on mówi - co?... Szampan, nie kobieta dodał, bezwstydnie

mrugając okiem. - Ale na nic pański apetyt, bo ona szaleje za mną... Ach, panie,

co to za temperament, co za ciało... A gdybyś pan widział, jak wygląda w

kaftaniku!...

- Spodziewam się, panie Mraczewski... - odparłem surowo.

- Ja przecież nic nie mówię! - odpowiada zacierając ręce w sposób, który wydał

mi się lubieżnym. - Ja nic nie mówię!... Największą cnotą mężczyzny, panie

Rzecki, jest dyskrecja, panie Rzecki, szczególniej w bardziej poufałych

stosunkach...

Przerwałem mu czując, że gdyby tak mówił dalej, musiałbym pogardzić tym

młodzieńcem. Co za czasy, co za ludzie!... Bo ja, gdybym miał szczęście

zwrócić na siebie uwagę jakiej damy, nie śmiałbym nawet myśleć o tym, a nie

dopiero wrzeszczeć na cały głos, jeszcze w tak wielkim, jakim jest nasz,

magazynie.

Gdy zaś w dodatku wyłożył mi Mraczewski swoją teorię o wspólności żon,

zaraz przyszło mi do głowy:

- Stach nihilista i Mraczewski nihilista... Niechże się więc pierwszy ożeni, to

drugi zaraz mu zaprowadzi wspólność... A przecie szkoda byłoby takiej kobiety

dla takiego Mraczewskiego.

W końcu maja Wokulski postanowił zrobić poświęcenie naszego magazynu.

Przy tej sposobności zauważyłem, jak się czasy zmieniają... Za moich młodych

128

lat kupcy także poświęcali sklepy troszcząc się o to, ażeby ceremonii dopełnił

ksiądz sędziwy a pobożny, ażeby na miejscu była autentyczna woda święcona,

nowe kropidło i organista biegły w łacinie. Po skończonym zaś obrządku, przy

którym pokropiono i obmodlono prawie każdą szafę i sztukę towaru, przybijało

się na progu sklepu podkowę, ażeby zwabiała gości, a dopiero potem - myślano

o przekąsce, zwykle złożonej z kieliszka wódki, kiełbasy i piwa.

Dziś zaś (co by powiedzieli na to rówieśnicy starego Mincla!) pytano przede

wszystkim : ilu potrzeba kucharzy i lokajów, a potem : ile butelek szampana, ile

węgrzyna i - jaki obiad? Obiad bowiem stanowił główną wagę uroczystości,

gdyż i zaproszeni nie o to troszczyli się: kto będzie święcił, ale co podadzą do

stołu?...

W wigilię ceremonii wpadł do naszego magazynu jakiś jegomość

przysadkowaty, spocony, o którym nie mógłbym powiedzieć, czy kołnierzyki

walały mu szyję, czy też działo się na odwrót. Z wytartej surduciny wydobył

gruby notes, włożył na nos zatłuszczone binokle i - począł chodzić po pokojach

z taką miną, że mnie po prostu wzięła trwoga.

„Co, u diabła - myślę - czyby kto z policji, czy może jaki sekretarz komornika

spisuje nam ruchomości?...”

Dwa razy zastępowałem mu drogę, chcąc jak najgrzeczniej spytać: czego by

sobie życzył? Ale on za pierwszym razem mruknął: „Proszę mi nie

przeszkadzać!” - a za drugim bez ceremonii odsunął mnie na bok.

Zdumienie moje było tym większe, że niektórzy z naszych panów kłaniali mu

się bardzo uprzejmie i zacierając ręce, jakby co najmniej przed dyrektorem

banku, dawali wszelkie objaśnienia.

„No - mówię w duchu - jużci chyba ten biedaczysko nie jest z towarzystwa

ubezpieczeń. Ludzi tak obdartych tam nie trzymają...”

Dopiero Lisiecki szepnął mi, że ten pan jest bardzo znakomitym reporterem i że

będzie nas opisywał w gazetach. Ciepło mi się zrobiło około serca na myśl, że

mogę ujrzeć w druku moje nazwisko, które raz tylko figurowało w „Gazecie

Policyjnej”, gdym zgubił książeczkę. Jednej chwili spostrzegłem, że w tym

człowieku jest wszystko wielkie: wielka głowa, wielki notes, a nawet - bardzo

wielka przyszczypka u lewego buta.

A on wciąż chodził po pokojach nadęty jak indyk i pisał, wciąż pisał...

Nareszcie odezwał się:

- Czy w tych czasach nie było u panów jakiego wypadku?... Małego pożaru,

kradzieży, nadużycia zaufania, awantury?...

- Boże uchowaj!- ośmieliłem się wtrącić.

- Szkoda - odparł. - Najlepszą reklamą dla sklepu byłoby, gdyby się tak kto w

nim powiesił...

Struchlałem usłyszawszy to życzenie.

- Może pan dobrodziej - odważyłem się wtrącić z ukłonem - raczy wybrać sobie

jaki przedmiocik, który odeślemy bez pretensji...

129

- Łapówka?... - zapytał spoglądając na mnie jak figura Kopernika. - Mamy

zwyczaj - dodał - to, co nam się podoba, kupować; prezentów nie przyjmujemy

od nikogo.

Włożył poplamiony kapelusz na głowę na środku magazynu i z rękami w

kieszeniach wyszedł jak minister. Jeszcze po drugiej stronie ulicy widziałem

jego przyszczypkę.

Wracam do ceremonii poświęcenia. Główna uroczystość, czyli obiad, odbyła się

w wielkiej sali Hotelu Europejskiego. Salę ubrano w kwiaty, ustawiono

ogromne stoły w podkowę, sprowadzono muzykę i o szóstej wieczór zebrało się

przeszło sto pięćdziesiąt osób. Kogo bo tam nie było!... Głównie kupcy i

fabrykanci z Warszawy, z prowincji, z Moskwy, ba, nawet z Wiednia i z Paryża.

Znalazło się też dwu hrabiów, jeden książę i sporo szlachty. O trunkach nie

wspominam, gdyż naprawdę nie wiem, czego było więcej : listków na roślinach

zdobiących salę czy butelek.

Kosztowała nas ta zabawa przeszło trzy tysiące rubli, ale widok tylu jedzących

osób był zaiste okazały. Kiedy zaś wśród ogólnej ciszy powstał książę i wypił

zdrowie Stacha, kiedy zagrała muzyka, nie wiem już jaki kawałek, ale bardzo

ładny, i stu pięćdziesięciu ludzi huknęło: „Niech żyje”” - miałem łzy w oczach.

Pobiegłem do Wokulskiego i ściskając go szepnąłem:

- Widzisz, jak cię kochają...

- Lubią szampana - odpowiedział.

Zauważyłem, że wiwaty nic go nie obchodzą. Nie rozchmurzył się nawet, choć

jeden z mówców (musiał być literat, bo gadał dużo i bez sensu) powiedział, nie

wiem, w swoim czy w Wokulskiego imieniu, że... jest to najpiękniejszy dzień

jego życia.

Uważałem, że Stach najwięcej kręci się koło pana Łęckiego, który przed swym

bankructwem ocierał się podobno o europejskie dwory... Zawsze ta

nieszczęśliwa polityka!...

Z początku uczty wszystko odbywało się bardzo poważnie; coraz któryś z

biesiadników zabierał głos i gadał tak, jakby chciał odgadać wypite wino i

zjedzone potrawy. Lecz im więcej wynoszono pustych butelek, tym dalej

uciekała z tego zgromadzenia powaga, a w końcu- zrobił się przecie taki hałas,

że wobec niego prawie oniemiała muzyka.

Byłem zły jak diabeł i chciałem zwymyślać przynajmniej Mraczewskiego.

Odciągnąwszy go jednak od stołu zdobyłem się ledwie na te słowa :

- No, i po co to wszystko?...

- Po co?... - odparł patrząc na mnie błędnymi oczyma. - To tak dla panny

Łęckiej...

-Zwariowałeś pan!... Co dla panny Łęckiej?..