Выбрать главу

145

być narzędziem w ręku ludzi nowych i ambitnych... My, panie, my jeszcze

wielu rzeczy pragniemy - dodał ciszej. - Ich szczęście, że trafili na nas...

Ponieważ Wokulski nie odpowiedział nic, więc adwokat począł uważać go za

bardzo przebiegłego dyplomatę i żałował w duszy, że sam był zanadto szczery.

„Zresztą - myślał adwokat, patrząc na Wokulskiego spod oka - choćby

powtórzył księciu naszą rozmowę, cóż mi zrobi?... Powiem, że chciałem go

wybadać...”

„O jakie on mnie ambicje posądza?...” - zapytywał się w duchu Wokulski.

Pożegnał księcia, obiecał przychodzić odtąd na wszystkie sesje i wyszedłszy na

ulicę odesłał powóz do domu.

„Czego chce ode mnie ten pan Ochocki? - myślał podejrzliwie.- Naturalnie, że

idzie mu o pannę Izabelę... Może ma zamiar odstraszyć mnie od niej?... Głupi:..

Jeżeli ona go kocha, nie potrzebuje tracić nawet słów; sam się usunę... Ale jeżeli

go nie kocha, niech się strzeże usuwać mnie od niej... Zdaje się, że zrobię w

życiu jedno kapitalne głupstwo, zapewne dla panny Izabeli. Bodajby nie padło

na niego; szkoda chłopaka...”

W bramie rozległo się pośpieszne stąpanie; Wokulski odwrócił się i zobaczył

Ochockiego.

- Pan czekał?... przepraszam!... - zawołał młody człowiek.

- Idziemy ku Łazienkom? - spytał Wokulski.

- Owszem.

Jakiś czas szli milcząc. Młody człowiek był zamyślony. Wokulski zirytowany.

Postanowił od razu chwycić byka za rogi.

- Pan jest bliskim kuzynem państwa Łęckich? - zapytał.

- Trochę - odpowiedział młody człowiek. - Matka moja była a ż Łęcka - rzekł z

ironią - ale ojciec tylko Ochocki. To bardzo osłabia związki rodzinne... Pana

Tomasza, który jest dla mnie jakimś ciotecznym stryjem, nie znałbym do dziś

dnia, gdyby nie stracił majątku.

- Panna Łęcka jest bardzo dystyngowaną osobą - rzekł Wokulski patrząc przed

siebie.

- Dystyngowana?... - powtórzył Ochocki. - Powiedz pan: bogini!... Kiedy

rozmawiam z nią, zdaje mi się, że potrafiłaby mi zapełnić całe życie. Przy niej

jednej czuję spokój i zapominam o trapiącej mnie tęsknocie. Ale cóż!... Ja nie

umiałbym siedzieć z nią cały dzień w salonie ani ona ze mną w laboratorium...

Wokulski stanął na ulicy.

- Pan zajmuje się fizyką czy chemią?... - spytał zdziwiony.

- Ach, czym ja się nie zajmuję!... - odparł Ochocki. - Fizyką, chemią i

technologią... Przecież skończyłem wydział przyrodniczy w uniwersytecie i

mechaniczny w politechnice... Zajmuję się wszystkim; czytam i pracuję od rana

do nocy, ale - nie robię nic. Udało mi się trochę ulepszyć mikroskop, zbudować

jakiś nowy stos elektryczny, jakąś tam lampę...

Wokulski zdumiewał się coraz więcej.

- Więc to pan jest tym Ochockim, wynalazcą?...

146

- Ja - odparł młody człowiek. - No, ale i cóż to znaczy?... Razem nic. Kiedy

pomyślę, że w dwudziestym ósmym roku tylko tyle zrobiłem, ogarnia mnie

desperacja. Mam ochotę albo porozbijać swoje laboratorium i utonąć w życiu

salonowym, do którego mnie ciągną, albo - trzasnąć sobie w łeb... Ogniwo

Ochockiego albo - lampa elektryczna Ochockiego... jakież to głupie!... Rwać się

gdzieś od dzieciństwa i utknąć na lampie - to okropne... Dobiegać środka życia i

nie znaleźć nawet śladu drogi, po której by się iść chciało - cóż to za rozpacz!...

Młody człowiek umilkł, a że byli w Ogrodzie Botanicznym, więc zdjął kapelusz.

Wokulski przypatrywał mu się z uwagą i zrobił nowe odkrycie. Młody

człowiek, aczkolwiek wyglądał elegancko, nie był wcale elegantem; nawet nie

zdawał się troszczyć o swoją powierzchowność.

Miał rozrzucone włosy, nieco zsunięty krawat, u kamizelki guzik nie zapięty.

Można było domyślać się, że ktoś bardzo starannie czuwa nad jego bielizną i

garderobą, z którą jednak on sam postępuje niedbale, i właśnie to niedbalstwo,

przejawiające się w dziwnie szlachetnych formach, nadawało mu oryginalny

wdzięk. Każdy jego ruch był mimowolny, rozrzucony, lecz piękny. Równie

pięknym był sposób patrzenia, słuchania, a raczej niesłuchania, nawet - gubienia

kapelusza.

Weszli na wzgórze, skąd widać studnię zwaną Okraglakiem. Ze wszystkich

stron otaczali ich spacerujący, ale Ochocki nie krępował się ich obecnością i

wskazawszy kapeluszem jedną z ławek, mówił:

- Dużo czytałem, że szczęśliwy jest człowiek, który ma wielkie aspiracje. To

kłamstwo. Ja przecież mam niepowszednie pragnienia, które jednak robią mnie

śmiesznym i zrażają do mnie najbliższych. Spojrzyj pan na tę ławkę... Tu, w

początkach czerwca, około dziesiątej wieczorem, siedzieliśmy z kuzynką i z

panną Florentyną. Świecił jakiś księżyc i nawet jeszcze śpiewały słowiki. Byłem

rozmarzony. Nagle kuzynka odzywa się: „Znasz, kuzynie, astronomię?” -

„Trochę.”- „Więc powiedz mi, jaka to gwiazda?” - „Nie wiem - odpowiedziałem

- ale to jest pewne, że nigdy nie dostaniemy się na nią. Człowiek jest przykuty

do Ziemi jak ostryga do skały...” W tej chwili - ciągnął dalej Ochocki - zbudziła

się we mnie moja idea czy mój obłęd... Zapomniałem o pięknej kuzynce, a

zacząłem myśleć o machinach latających. A ponieważ myśląc, muszę chodzić,

więc wstałem z ławki i bez pożegnania opuściłem kuzynkę!... Na drugi dzień

panna Flora nazwała mnie impertynentem, pan Łęcki oryginałem, a kuzynka

przez tydzień nie chciała ze mną rozmawiać... I żebym jeszcze co wymyślił; ale

nic, literalnie nic, choć byłbym przysiągł, że nim z tego pagórka zejdę do studni,

urodzi mi się w głowie przynajmniej ogólny szkic machiny latającej... Prawda,

jakie to głupie?...

„Więc oni tu przepędzają wieczory przy księżycu i śpiewie słowika?... -

pomyślał Wokulski i poczuł straszny ból w sercu. - Panna Izabela już kocha się

w Ochockim, a jeżeli się nie kocha, to tylko z winy jego dziwactw... No i ma

słuszność... piękny człowiek i niezwykły...”

147

- Naturalnie - prawił dalej Ochocki - ani słówka nie wspomniałem o tym mojej

ciotce, która ile razy bodaj wpina mi jakąś szpilkę w odzienie, ma zwyczaj

powtarzać: „Kochany Julku, staraj się podobać Izabeli, bo to żona akurat dla

ciebie... Mądra i piękna; ona jedna wyleczyłaby cię z twoich przywidzeń...” A ja

myślę: co to za żona dla mnie?... Gdyby chociaż mogła być moim pomocnikiem,

jeszcze pół biedy... Ale gdzieżby ona dla laboratorium mogła opuścić salon!...

Ma rację, to jej właściwe otoczenie; ptak potrzebuje powietrza, ryba wody...

Ach, jaki piękny wieczór!... - dodał po chwili. - Jestem dziś podniecony jak

rzadko. Ale... co panu jest, panie Wokulski?...

- Trochę zmęczyłem się - odparł głucho Wokulski. - Może byśmy siedli, choćby

o! tu...

Usiedli na stoku wzgórza, na granicy Łazienek. Ochocki oparł brodę na

kolanach i wpadł w zadumę, Wokulski przypatrywał mu się z uczuciem, w

którym podziw mieszał się z nienawiścią.