Выбрать главу

i patrząc wzrokiem, którego nie zapomnę, wyszeptał:

- Pamiętaj!... Wszystko pamiętaj...

Z tym umarł.

W późniejszym życiu przekonałem się, jak proroczymi były poglądy ojca.

Wszyscy widzieliśmy drugą gwiazdę napoleońską, która obudziła Włochy i

Węgry; a chociaż spadła pod Sedanem, nie wierzę w jej ostateczne zagaśnięcie.

Co mi tam Bismarck, Gambetta albo Beaconsfield! Niesprawiedliwość dopóty

będzie władać światem, dopóki nowy Napoleon nie urośnie.

W parę miesięcy po śmierci ojca pan Raczek i pan Domański wraz z ciotką

Zuzanną zebrali się na radę: co ze mną począć? Pan Domański chciał mnie

zabrać do swoich biur i powoli wypromować na urzędnika; ciotka zalecała

rzemiosło, a pan Raczek zieleniarstwo. Lecz gdy zapytano mnie: do czego mam

ochotę? odpowiedziałem, że do sklepu.

- Kto wie, czy to nie będzie najlepsze - zauważył pan Raczek. - A do jakiegoż

byś chciał kupca?

- Do tego na Podwalu, co ma we drzwiach pałasz, a w oknie kozaka.

- Wiem - wtrąciła ciotka. - On chce do Mincla.

- Można spróbować - rzekł pan Domański. - Wszyscy przecież znamy Mincla.

Pan Raczek na znak zgody plunął aż w komin.

- Boże miłosierny - jęknęła ciotka - ten drab już chyba na mnie pluć zacznie,

kiedy brata nie stało... Oj! nieszczęśliwa ja sierota!...

14

- Wielka rzecz! - odezwał się pan Raczek. - Wyjdź jejmość za mąż, to nie

będziesz sierotą.

- A gdzież ja znajdę takiego głupiego, co by mnie wziął?

- Phi! może i ja bym się ożenił z jejmością, bo nie ma mnie kto smarować -

mruknął pan Raczek, ciężko schylając się do ziemi, ażeby wypukać popiół z

fajki. Ciotka rozpłakała się, a wtedy odezwał się pan Domański:

- Po co robić duże ceregiele. Jejmość nie masz opieki, on nie ma gospodyni;

pobierzcie się i przygarnijcie Ignasia, a będziecie nawet mieli dziecko. I jeszcze

tanie dziecko, bo Mincel da mu wikt i kwaterę, a wy tylko odzież.

- Hę?... - spytał pan Raczek patrząc na ciotkę.

- No, oddajcie pierwej chłopca do terminu, a potem... może się odważę - odparła

ciotka. - Zawsze miałam przeczucie, że marnie skończę...

- To i jazda do Mincla! - rzekł pan Raczek podnosząc się z krzesełka. - Tylko

jejmość nie zrób mi zawodu! - dodał grożąc ciotce pięścią.

Wyszli z Panem Domańskim i może w półtorej godziny wrócili obaj mocno

zarumienieni. Pan Raczek ledwie oddychał, a pan Domański z trudnością

trzymał się na nogach, podobno z tego, że nasze schody były bardzo

niewygodne.

- Cóż?... - spytała ciotka.

- Nowego Napoleona wsadzili do prochowni! - odpowiedział pan Domański.

- Nie do prochowni, tylko do fortecy. A-u... A-u... - dodał pan Raczek i rzucił

czapkę na stół.

- Ale z chłopcem co?

- Jutro ma przyjść do Mincla z odzieniem i bielizną - odrzekł pan Domański. -

Nie do fortecy A-u... A-u... tylko do Ham-ham czy Cham... bo nawet nie wiem...

- Zwariowaliście, pijaki! - krzyknęła ciotka chwytając pana Raczka za ramię.

- Tylko bez poufałości! - oburzył się pan Raczek. - Po ślubie będzie poufałość,

teraz... Ma przyjść do Mincla jutro z bielizną i odzieniem... Nieszczęsny

Napoleonie!...

Ciotka wypchnęła za drzwi pana Raczka, potem pana Domańskiego i wyrzuciła

za nimi czapkę.

- Precz mi stąd, pijaki!

Wiwat Napoleon! - zawołał pan Raczek, a pan Domański zaczął śpiewać:

Przechodniu, gdy w tę stronę zwrócisz swoje oko,

Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko...

Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko.

Głos jego stopniowo cichnął, jakby zagłębiając się w studni, potem umilkł na

schodach, lecz znowu doleciał nas z ulicy. Po chwili zrobił się tam jakiś hałas, a

gdy wyjrzałem oknem, zobaczyłem, że pana Raczka policjant prowadził do

ratusza.

Takie to wypadki poprzedziły moje wejście do zawodu kupieckiego.

15

Sklep Mincla znałem od dawna, ponieważ ojciec wysyłał mnie do niego po

papier, a ciotka po mydło. Zawsze biegłem tam z radosną ciekawością, ażeby

napatrzeć się wiszącym za szybami zabawkom. O ile pamiętam, był tam w oknie

duży kozak, który sam przez się skakał i machał rękoma, a we drzwiach - bęben,

pałasz i skórzany koń z prawdziwym ogonem.

Wnętrze sklepu wyglądało jak duża piwnica, której końca nigdy nie mogłem

dojrzeć z powodu ciemności. Wiem tylko, że po pieprz, kawę i liście bobkowe

szło się na lewo do stołu, za którym stały ogromne szafy, od sklepienia do

podłogi napełnione szufladami. Papier zaś, atrament, talerze i szklanki

sprzedawano przy stole na prawo, gdzie były szafy z szybami, a po mydło i

krochmal szło się w głąb sklepu, gdzie było widać beczki i stosy pak

drewnianych.

Nawet sklepienie było zajęte. Wisiały tam długie szeregi pęcherzy

naładowanych gorczycą i farbami, ogromna lampa z daszkiem, która w zimie

paliła się cały dzień, sieć pełna korków do butelek, wreszcie wypchany

krokodylek, długi może na półtora łokcia.

Właścicielem sklepu był Jan Mincel, starzec z rumianą twarzą i kosmykiem

siwych włosów pod brodą. W każdej porze dnia siedział on pod oknem na fotelu

obitym skórą, ubrany w niebieski barchanowy kaftan, biały fartuch i takąż

szlafmycę. Przed nim na stole leżała wielka księga, w której notował dochód, a

tuż nad jego głową wisiał pęk dyscyplin, przeznaczonych głównie na sprzedaż.

Starzec odbierał pieniądze, zdawał gościom resztę, pisał w księdze, niekiedy

drzemał, lecz pomimo tylu zajęć, z niepojętą uwagą czuwał nad biegiem handlu

w całym sklepie. On także, dla uciechy przechodniów ulicznych, od czasu do

czasu pociągał za sznurek skaczącego w oknie kozaka i on wreszcie, co mi się

najmniej podobało, za rozmaite przestępstwa karcił nas jedną z pęka dyscyplin.

Mówię : nas, bo było nas trzech kandydatów do kary cielesnej : ja tudzież dwaj

synowcy starego - Franc i Jan Minclowie.

Czujności pryncypała i jego biegłości w używaniu sarniej nogi doświadczyłem

zaraz na trzeci dzień po wejściu do sklepu.

Franc odmierzył jakiejś kobiecie za dziesięć groszy rodzynków. Widząc, że

jedno ziarno upadło na kontuar (stary miał w tej chwili oczy zamknięte),

podniosłem je nieznacznie i zjadłem. Chciałem właśnie wyjąć pestkę, która

wcisnęła się mi między zęby, gdy uczułem na plecach coś jakby mocne

dotknięcie rozpalonego żelaza.

- A, szelma! - wrzasnął stary Mincel i nim zdałem sobie sprawę z sytuacji,

przeciągnął po mnie jeszcze parę razy dyscyplinę, od wierzchu głowy do

podłogi.

Zwinąłem się w kłębek z bólu, lecz od tej pory nie śmiałem wziąć do ust

niczego w sklepie. Migdały, rodzynki, nawet rożki miały dla mnie smak

pieprzu.

Urządziwszy się ze mną w taki sposób, stary zawiesił dyscyplinę na pęku,

wpisał rodzynki i z najdobroduszniejszą miną począł ciągnąć za sznurek kozaka.

16

Patrząc na jego półuśmiechniętą twarz i przymrużone oczy, prawie nie mogłem