Выбрать главу

„Głupi czy przebiegły?... Po co on mi to wszystko opowiada?”- myślał

Wokulski.

Musiał jednak przyznać, że gadulstwo Ochockiego miało te same cechy

szczerości i roztargnienia, jak jego ruchy i cała wreszcie osoba. Spotkali się

pierwszy raz i już Ochocki tak z nim rozmawiał, jak gdyby znali się od dzieci.

„Skończę z nim” - rzekł do siebie Wokulski i głęboko odetchnąwszy spytał

głośno:

- Zatem żeni się pan, panie Ochocki?...

- Chybabym zwariował - mruknął młody człowiek wzruszając ramionami.

- Jak to?... Przecież kuzynka pańska podoba się panu?

- I nawet bardzo, ale to jeszcze nie wszystko. Ożeniłbym się z nią, gdybym miał

pewność, że już nic w nauce nie zrobię...

W sercu Wokulskiego obok nienawiści i podziwu błysnęła radość. W tej chwili

Ochocki przetarł czoło jak zbudzony ze snu i patrząc na Wokulskiego nagle

rzekł:

- Ale, ale... Nawet zapomniałem, że mam ważny interes do pana...

„Czego on chce?...” - pomyślał Wokulski podziwiając w duszy mądre spojrzenie

swego rywala i nagłą zmianę tonu. Zdawało się, że przez jego usta przemówił

inny człowiek.

- Chcę zadać panu pytanie... nie... dwa pytania, bardzo poufne, a może nawet

drażliwe - mówił Ochocki. - Czy nie obrazi się pan?..

- Słucham - odparł Wokulski.

Gdyby stał na szafocie, nie doznałby tak strasznych wrażeń jak w tej chwili. Był

pewny, że chodzi o pannę Izabelę i że w tym samym miejscu zdecydują się jego

losy.

- Pan był przyrodnikiem? - spytał Ochocki.

- Tak.

- I w dodatku przyrodnikiem entuzjastą. Wiem, co pan przeszedł, od dawna

szanuję pana z tego powodu... To za mało; powiem więcej... Od roku

148

wspomnienie o trudnościach, z jakimi szamotał się pan, dodawało mi otuchy...

Mówiłem sobie: zrobię przynajmniej to, co ten człowiek, a ponieważ nie mam

takich przeszkód, więc - zajdę dalej od niego...

Wokulski słuchając myślał, że marzy albo że rozmawia z wariatem.

- Skąd pan to wie?... - spytał Ochockiego.

- Od doktora Szumana.

- Ach, od Szumana. Ale do czego to wszystko prowadzi?...

- Zaraz powiem - odparł Ochocki. - Byłeś pan przyrodnikiem entuzjastą i... w

rezultacie rzuciłeś pan nauki przyrodnicze. Otóż w którym roku życia osłabnął

pański zapał w tym kierunku?...

Wokulski poczuł jakby uderzenie toporem w głowę. Pytanie było tak przykre i

niespodziewane, że przez chwilę nie tylko nie umiał odpowiedzieć; ale nawet

zebrać myśli.

Ochocki powtórzył, bystro przypatrując się swemu towarzyszowi.

- W którym roku?... - rzekł Wokulski. - W zeszłym roku... Dziś mam

czterdziesty szósty rok...

- A zatem ja do kompletnego ochłodzenia się mam jeszcze przeszło piętnaście

lat. To mi trochę dodaje odwagi... - rzekł jakby do siebie Ochocki.

I znowu po chwili dodał:

- To jedno pytanie, a teraz drugie, ale - nie obraź się pan. W którym roku życia

zaczynają mężczyźnie obojętnieć kobiety?...

Drugi cios. Był moment, że Wokulski chciał schwycić młodzieńca za gardło i

udusić. Upamiętał się jednak i odparł ze słabym uśmiechem:

- Myślę, że one nigdy nie obojętnieją... Owszem, coraz wydają się droższymi...

- Żle! - szepnął Ochocki. - Ha, zobaczymy, kto mocniejszy.

- Kobiety, panie Ochocki.

- Jak dla kogo, panie - odpowiedział młody człowiek wpadając znowu w

zamyślenie.

I zaczął mówić jakby do siebie.

- Kobiety, ważna rzecz. Kochałem się już, zaraz, ileż to?... Cztery... sześć... ze

siedem, tak, siedem razy... Zabiera to dużo czasu i napędza desperackie myśli...

Głupia rzecz, miłość... Poznajesz, kochasz, cierpisz... Potem jesteś znudzony

albo zdradzony... Tak, dwa razy byłem znudzony, a pięć razy zdradzony...

Potem znajdujesz nową kobietę, doskonalszą od innych - a potem ona robi to

samo, co mniej doskonałe... Ach, jakiż podły gatunek zwierząt te baby!... Bawią

się nami, choć ograniczony ich mózg nawet nie jest w stanie nas pojąć... No,

prawda, że i tygrys może bawić się człowiekiem... Podłe, ale miłe... Mniejsza o

nie! A tymczasem gdy raz opanuje człowieka idea, już go nie opuszcza i nie

zdradza nigdy...

Położył rękę na ramieniu Wokulskiego i patrząc mu w oczy jakimś

rozstrzelonym i rozmarzonym wzrokiem spytał:

- Wszakże pan myślał kiedyś o machinach latających?... Nie o kierowaniu

balonami, które są lżejsze od powietrza, bo to błazeństwo, ale - o locie machiny

149

ciężkiej, napełnionej i obwarowanej jak pancernik?... Czy pan rozumie, jaki

nastąpiłby przewrót w świecie po podobnym wynalazku?... Nie ma fortec, armii,

granic... Znikają narody, lecz za to w nadziemskich budowlach przychodzą na

świat istoty podobne do aniołów lub starożytnych bogów... Już ujarzmiliśmy

wiatr, ciepło, światło, piorun... Czy więc nie sądzisz pan, że nadeszła pora nam

samym wyzwolić się z oków ciężkości?... To idea leżąca dziś w duchu czasu...

Inni już pracują nad nią; mnie ona dopiero nasyca, ale od stóp do głów... Co

mnie ciotka z jej radami i prawidłami dobrego tonu!... Co mnie żeniaczka,

kobiety, a nawet mikroskopy, stosy i lampy elektryczne?... Oszaleję albo...

przypnę ludzkości skrzydła...

- A gdybyś pan je nawet przypiął, to co?... - spytał Wokulski.

- Sława, jakiej nie dosięgnął jeszcze żaden człowiek - odparł Ochocki. - To moja

żona, to moja kobieta... Bądź pan zdrów, muszę iść...

Uścisnął Wokulskiemu rękę, zbiegł ze wzgórza i zniknął między drzewami.

Na Ogród Botaniczny i na Łazienki zapadał już mrok.

„Wariat czy geniusz?... - szepnął Wokulski, czując, że sam jest w najwyższym

stopniu rozstrojony. - A jeżeli geniusz?...”

Wstał i poszedł w głąb ogrodu, między spacerujących ludzi. Zdawało mu się, że

nad pagórkiem, z którego uciekł, unosi się jakaś święta groza.

W Ogrodzie Botanicznym było prawie ciasno; na każdej ulicy tłoczyły się

kolumny, gromady, a przynajmniej szeregi spacerujących; każda ławka uginała

się pod ciżbą osób. Zastępowano Wokulskiemu drogę, deptano po piętach,

potrącano łokciami; rozmawiano i śmiano się ze wszystkich stron. Wzdłuż Alei

Ujazdowskiej, pod murem Belwederskiego ogrodu, pod sztachetami od strony

szpitala, na ulicach najmniej uczęszczanych, nawet na zagrodzonych ścieżkach,

wszędzie było pełno i wesoło. Im więcej ciemniało w naturze, tym gęściej i

hałaśliwiej robiło się między ludźmi.

„Zaczyna mi już braknąć miejsca na świecie!...” - szepnął.

Przeszedł do Łazienek i tu znalazł spokojniejsze ustronie. Na niebie zaiskrzyło

się kilka gwiazd, przez powietrze, od Alei, ciągnął szmer przechodniów, a od

stawu wilgoć. Czasem nad głową przeleciał mu huczny chrabąszcz albo cicho

przemknął nietoperz; w głębi parku kwilił żałośnie jakiś ptak, na próżno

wzywający towarzysza; na stawie rozlegał się daleki plusk wioseł i śmiechy

młodych kobiet.

Naprzeciw zobaczył parę ludzi pochylonych ku sobie i szepczących. Ustąpili mu