Szulc mimo młodego wieku energiczniej włada batem aniżeli sam dyrektor.
Drugi bowiem pan aż syknął, a czwarty rozpoczął formalną kłótnię.
- Pan - rzekł dyrektor do Wokulskiego - przyjmuje klacz barona ze wszelkimi
przynależnościami : siodłami, derami i tam dalej?...
- Naturalnie.
- W takim razie mam u pana sześćdziesiąt rubli za stajnię, której pan
Krzeszowski nie opłacił.
- Trudna rada.
Weszli do stajenki widnej jak pokój, nawet ozdobionej dywanami, niezbyt
zresztą cennymi. Żłób był nowy i pełny, drabina toż samo, na podłodze leżała
świeża słoma. Pomimo to bystre oko dyrektora dojrzało jakąś niestosowność,
krzyknął bowiem:
165
- Cóż to za porządek. panie Ksawery, do stu par diabłów!... Czy i w pańskiej
sypialni konserwują się takie rzeczy?
Drugi pomocnik dyrektora ukazał się tylko na chwilę. Spojrzał, zniknął i z
korytarza zawołał:
- Wojciech!... do stu tysięcy diabłów... Zaraz mi zrób porządek, bo ci to
wszystko każę położyć na stole...
- Szczepan!... cholero jakiś... - odezwał się trzeci głos za przepierzeniem. - Jak
mi jeszcze raz, pieskie nasienie, tak stajnię zostawisz, to ci każę zbierać
zębami...
Jednocześnie rozległo się kilka tępych uderzeń, jakby ktoś pochwycił kogoś
drugiego za głowę i uderzał nią o ścianę. Niebawem zaś przez okno stajni
zobaczył Wokulski młodzieńca z metalowymi guzikami przy kurtce, który
wybiegł na podwórze po miotłę i znalazłszy takową, mimochodem zwalił przez
łeb gapiącego się Żydka. Jako przyrodnik, podziwiał Wokulski tę nową formę
prawa zachowania siły, gdzie gniew dyrektora w tak szczególny sposób
zawędrował aż do istoty znajdującej się poza rajtszulą.
Tymczasem dyrektor kazał wyprowadzić klacz na korytarz. Było to piękne
zwierzę na cienkich nóżkach, z małą główką i oczyma, z których przeglądał
dowcip i rzewność. Klaczka w przechodzie zwróciła się do Wokulskiego
wąchając go i chrapiąc, jakby w nim odgadła pana.
- Już pana poznała - rzekł dyrektor. - Niech jej pan da cukru... Piękna klacz!...
To mówiąc wydobył z kieszeni kawałek brudnej substancji, nieco zalatującej
tytuniem. Wokulski podał to klaczy, która bez namysłu zjadła.
- Zakładam się o pięćdziesiąt rubli, że wygra! - zawołał dyrektor. - Trzyma pan?
- Owszem - odpowiedział Wokulski.
- Wygra niezawodnie. Dam doskonałego dżokeja, a ten poprowadzi ją według
mojej instrukcji. Ale gdyby została przy baronie Krzeszowskim, niech mnie
piorun trzaśnie, przywlokłaby się trzecia do mety. Zresztą nawet nie trzymałbym
jej na stajni...
- Dyrektor jeszcze nie może uspokoić się - wtrącił ze słodkim uśmiechem
Maruszewicz.
- Uspokoić się!... - krzyknął dyrektor czerwieniejąc z gniewu.- No, niech pan
Wokulski osądzi, czy mogę nadal utrzymywać stosunki z człowiekiem, który
opowiadał, że ja sprzedałem w Lubelskie konia, co miał koler!... Takich rzeczy -
wołał, coraz mocniej podnosząc głos - nie zapomina się, panie Maruszewicz. I
gdyby hrabia nie załagodził afery, pan Krzeszowski miałby dziś kulę w udzie...
Ja sprzedałem konia, co miał koler!... Żebym miał zapłacić od siebie sto rubli,
klacz wygra... Żeby miała paść... Przekona się pan baron... Koń miał koler!...
Ha! Ha! Ha!... - wybuchnął demonicznym śmiechem dyrektor.
Po obejrzeniu klaczy panowie udali się do kancelarii, gdzie Wokulski
uregulował należne rachunki przysięgając sobie nie mówić o żadnym koniu, że
ma koler. Na pożegnanie zaś odezwał się:
- Czy nie mógłbym, dyrektorze, wprowadzić tę klacz na wyścigi bezimiennie?
166
- Zrobi się.
- Ale...
- O! niech pan będzie spokojny - odparł dyrektor ściskając go za rękę. - Dla
dżentelmena dyskrecja jest pierwszą cnotą. Spodziewam się, że i pan
Maruszewicz...
- O!... - potwierdził Maruszewicz trzęsąc głową i ręką w taki sposób, że o
tajemnicy pogrzebanej w jego piersiach nic można było wątpić.
Wracając obok maneżu Wokulski znowu usłyszał trzaśnięcie batem, po którym
czwarty pan znowu rozpoczął kłótnię z zastępcą dyrektora.
- To jest niedelikatność, mój panie!... - krzyczał czwarty.- Odzienie mi popęka...
- Wytrzyma - odparł flegmatycznie pan Szulc trzaskając batem w kierunku
drugiego pana.
Wokulski opuścił rajtszulę.
Gdy, pożegnawszy się z Maruszewiczem, siadał w dorożkę, przyszła mu
szczególna myśl do głowy:
„Jeżeli ta klacz wygra, to panna Izabela pokocha mnie...”
I nagle zawrócił się; jeszcze przed chwilą obojętne zwierzę stało mu się
sympatycznym i interesującym.
Wchodząc powtórnie do stajenki usłyszał znowu charakterystyczny łoskot
głowy ludzkiej uderzanej o ścianę. Jakoż istotnie z sąsiedniego przedziału
wybiegł mocno zarumieniony chłopak stajenny, Szczepan, z włosami ułożonymi
w taki wicherek, jakby mu dopiero co wyjęto z nich rękę, a zaraz po nim ukazał
się i furman, Wojciech, który ocierał o kurtkę nieco zatłuszczone palce.
Wokulski dał starszemu trzy ruble, młodszemu rubla i obiecał im na przyszłość
gratyfikacje, byle tylko klaczka nie miała krzywdy.
- Będę jej, panie, doglądał lepiej niż własnej żony - odpowiedział Wojciech z
niskim ukłonem. - Ale i stary jej nie skrzywdzi, owszem... Na wyścigu, panie,
pójdzie kobyłka jak szkło...
Wokulski wszedł do stajenki i z kwadrans przypatrywał się klaczy. Niepokoiły
go jej delikatne nóżki i sam drżał na widok dreszczów przebiegających jej
aksamitną skórę, myślał bowiem, że może zachorować. Potem objął ją za szyję,
a gdy oparła mu na ramieniu główkę, całował ją i szeptał:
- Gdybyś ty wiedziała, co od ciebie zależy!... gdybyś wiedziała...
Odtąd po parę razy na dzień jeździł do maneżu, karmił klacz cukrem i pieścił się
z nią. Czuł, że w jego realnym umyśle zaczyna kiełkować coś jakby przesąd.
Uważał to za dobrą wróżbę, gdy klacz witała go wesoło, lecz gdy była smutna,
niepokój poruszał mu serce. Już bowiem jadąc do maneżu mówił sobie: „Jeżeli
zastanę ją wesołą, to mnie panna Izabela pokocha.”
Niekiedy budził się w nim rozsądek; wówczas opanowywał go gniew i pogarda
dla samego siebie.
„Cóż to - myślał - czy moje życie ma zależeć od kaprysu jednej kobiety?... Czy
nie znajdę stu innych?... Alboż pani Meliton nie obiecywała, że mnie zapozna z
trzema, z czterema równie pięknymi?... Raz, do licha, muszę się ocknąć!...”
167
Ale zamiast ocknąć się, coraz głębiej zapadał w opętanie. Zdawało mu się w
chwilach świadomości, że na ziemi jeszcze chyba istnieją czarodzieje i że jeden
z nich rzucił na niego klątwę. Wtedy mówił z trwogą:
„Ja nie jestem ten sam... Ja robię się jakimś innym człowiekiem... Zdaje mi się,
że mi ktoś zamienił duszę!...”
Chwilami znowu zabierał w nim głos przyrodnik i psycholog:
„Oto - szeptał mu gdzieś w głębi mózgu - oto jak mści się natura za pogwałcenie