jej praw. Za młodu lekceważyłeś serce, drwiłeś z miłości, sprzedałeś się na
męża starej kobiecie, a teraz masz!... Przez długie lata oszczędzany kapitał
uczuć zwraca ci się dziś z procentem...”
.,Dobrze to - myślał - ale w takim razie powinienem zostać rozpustnikiem;
dlaczegóż więc myślę o niej jednej?”
„Licho wie - odpowiadał oponent. - Może właśnie ta kobieta najlepiej nadaje się
do ciebie. Może naprawdę, jak mówi legenda, dusze wasze stanowiły kiedyś,
przed wiekami, jedną całość...”
„Więc i ona powinna by mnie kochać... - mówił Wokulski. A potem dodawał: -
Jeżeli klacz wygra na wyścigach, będzie to znakiem, że mnie panna Izabela
pokocha... Ach! stary głupcze, wariacie, do czego ty dochodzisz?...”
Na parę dni przed wyścigami złożył mu w mieszkaniu wizytę hrabia-Anglik, z
którym zaznajomił się podczas sesji u księcia.
Po zwykłym powitaniu hrabia usiadł sztywnie na krześle i rzekł:
- Z wizytą i z interesem - t e k!...Czy wolno?...
- Służę hrabiemu.
- Baron Krzeszowski - ciągnął hrabia - którego klacz nabył pan, zresztą
najzupełniej prawidłowo - t e k - ośmiela się najuprzejmiej prosić pana o
ustąpienie mu jej. Cena nie stanowi nic... Baron porobił duże zakłady...
Proponuje tysiąc dwieście rubli...
Wokulskiemu zrobiło się zimno; gdyby sprzedał klacz; panna Izabela mogłaby
nim pogardzić.
- A jeżeli i ja mam moje widoki na tę klacz, panie hrabio? odparł.
- W takim razie pan ma słuszne pierwszeństwo, tek - wycedził hrabia.
- Zdecydował pan kwestię - rzekł Wokulski z ukłonem.
- Czy tek?... Bardzo żałuję barona, ale pańskie prawa są lepsze.
Wstał z krzesła jak automat na sprężynach pożegnawszy się dodał :
- Kiedyż do rejenta, drogi panie, z naszą spółką?... Namyśliwszy się przystępuję
z pięćdziesięcioma tysiącami rubli... Tek.
- To już zależy od panów.
- Bardzo pragnąłbym widzieć ten kraj kwitnącym i dlatego, panie Wokulski,
posiada pan całą moją sympatię i szacunek, tek, bez względu na zmartwienie,
jakie pan robi baronowi. Tek, był pewnym, że mu pan ustąpi konia...
- Nie mogę.
- Pojmuję pana - zakończył hrabia. - Szlachcic, choćby się odział w skórę
przemysłowca, musi wyleźć z niej przy lada okazji. Pan zaś, proszę mi
168
wybaczyć śmiałość, jesteś przede wszystkim szlachcicem, i to w angielskiej
edycji, jakim każdy z nas być powinien.
Mocno uścisnął mu rękę i wyszedł. Wokulski przyznawał w duszy, że ten
oryginał, udający marionetkę, ma jednak dużo sympatycznych przymiotów.
„Tak - szepnął - z tymi panami przyjemniej żyć aniżeli z kupcami. Oni są
naprawdę ulepieni z innej gliny...”
A potem dodał:
„I dziwić się, że panna Izabela pogardza takim jak ja, wychowawszy się wśród
takich jak oni... No, ale co oni robią na świecie i dla świata?... Szanują ludzi,
którzy mogą dać piętnasty procent od ich kapitałów... To jeszcze nie zasługa.”
„Tam do licha! - mruknął strzelając z palców - a skąd oni wiedzą, że ja kupiłem
klacz?... Bagatela!... przecież kupiłem ją od pani Krzeszowskiej za
pośrednictwem Maruszewicza... Zresztą za często bywam w maneżu, wie o
mnie cała służba... Eh! zaczynam już palić głupstwa, jestem nieostrożny... Nie
podobał mi się ten Maruszewicz...”
ROZDZIAŁ TRZYNASTY:
WIELKOPAŃSKIE ZABAWY
Nareszcie nadszedł dzień wyścigów, pogodny, ale nie gorący; właśnie jak
potrzeba. Wokulski zerwał się o piątej i natychmiast pojechał odwiedzić swoją
klacz. Przyjęła go dość obojętnie, ale była zdrowa, a pan Miller pełen otuchy:
- Co?... - śmiał się trącając Wokulskiego w ramię. - Palisz się pan, co?... Ocknął
się w panu sportsmen!... My, panie, przez cały czas wyścigów jesteśmy w
gorączce. Nasz zakładzik o pięćdziesiąt rubli stoi, co?... Jakbym je miął w
kieszeni; mógłbyś je pan natychmiast zapłacić.
- Zapłacę z największą przyjemnością - odparł Wokulski i myślał: „Czy klacz
wygra?... czy go panna Izabela kiedy pokocha? czy się coś nie stanie?... A jeżeli
klacz złamie nogę!...”
Ranne godziny wlokły mu się, jakby do nich zaprzężono woły. Wokulski na
chwilę tylko wpadł do sklepu, przy obiedzie nie mógł jeść, potem poszedł do
Saskiego Ogrodu ciągle myśląc: „Czy klacz wygra i czy go panna Izabela
pokocha?...” Przemógł się jednak i wyjechał z domu dopiero około piątej.
W Alejach Ujazdowskich był już taki natłok powozów i dorożek, że miejscami
należało jechać stępa, przy rogatce zaś utworzył się formalny zator i musiał
czekać z kwadrans, pożerany niecierpliwością, zanim ostatecznie powóz jego
wydostał się na mokotowskie pola. Na skręcie drogi Wokulski wychylił się i
przez mgłę żółtawego kurzu, który gęsto osiadał mu twarz i odzienie,
przypatrywał się wyścigowemu polu. Plac wydawał mu się dzisiaj
nieskończenie wielkim i przykrym, jakby nad nim unosiło się widmo
niepewności Z daleka przed sobą widział długi sznur ludzi uszykowanych w
półkole, które ciągle zwiększało się dopływającymi gromadami.
169
Nareszcie dojechał na miejsce i znowu upłynęło z dziesięć minut, nim służący
powrócił z kasy z biletem. Dokoła powozu tłoczyła się ciżba bezpłatnych
widzów i huczał gwar tysiąca głosów, a Wokulskiemu zdawało się, że wszyscy
mówią tylko o jego klaczy i drwią z kupca, który bawi się w wyścigi.
Nareszcie powóz puszczono wewnątrz toru. Wokulski zeskoczył na ziemię i
pobiegł do swej klaczy usiłując zachować powierzchowność obojętnego widza.
Po długim szukaniu znalazł ją na środku wyścigowego placu, a przy niej panów
Millera i Szulca tudzież dżokeja z wielkim cygarem w ustach, w czapce żółtej z
niebieskim i w paltocie narzuconym na ramiona. Jego klacz wobec ogromnego
placu i niezliczonych tłumów wydała mu się tak małą i mizerną, że
zdesperowany chciał wszystko rzucić i wracać do domu. Ale panowie Miller i
Szulc mieli fizjognomie jaśniejące nadzieją.
- Nareszcie jest pan - zawołał dyrektor maneżu i wskazując oczyma na dżokeja
dodał: - Zapoznam panów: pan Yung, najznakomitszy w kraju dżokej - pan
Wokulski.
Dżokej podniósł dwa palce do żółto-niebieskiej czapki, a wyjąwszy drugą ręką
cygaro z ust plunął przez zęby.
Wokulski przyznał w duchu, że tak chudego i tak małego człowieka jeszcze w
życiu nie widział. Zauważył przy tym, że dżokej ogląda go jak konia: ode łba do
pęcin, i wykonywa krzywymi nogami ruchy, jakby miał zamiar wsiąść i
przejechać się na nim.
- Niechże pan powie, panie Yung, czy nie wygramy? - spytał dyrektor.
- Och! - odpowiedział dżokej.
- Tamte dwa konie są niezłe, ale nasza klacz znakomita - mówił dyrektor.
- Och! - potwierdził dżokej.
Wokulski odprowadził go na stronę i rzekł:
- Jeżeli wygramy, będę panu winien pięćdziesiąt rubli ponad umowę.