Выбрать главу

obłoku, przelot ptaka, nawet powiew wiatru bez żadnego zresztą powodu budził

we mnie tak szaloną rozpacz, że uciekałem od ludzi. Szukałem ustroni tak

pustej, gdzie bym mógł upaść na ziemię i nie podsłuchany przez nikogo, wyć z

bólu jak pies.

Czasami w tej ucieczce przed samym sobą doganiała mnie noc. Wtedy spoza

krzaków, zwalonych pni i rozpadlin wychodziły naprzeciw mnie jakieś szare

cienie i smutnie kiwały głowami o wybladłych oczach. A wszystkie szelesty

liści, daleki turkot wozów, szmery wód zlewały się w jeden głos żałosny, który

mnie pytał: „Przechodniu nasz, ach! co się z tobą stało?...”

Ach, co się ze mną stało...

- Nic nie rozumiem - przerwał Ignacy. - Cóż to za szał ?

- Co?... Tęsknota.

- Za czym ?

Wokulski drgnął.

- Za czym? No... za wszystkim... za krajem...

- Dlaczegożeś nie wracał ?

- A cóż by mi dał powrót ?... Zresztą - nie mogłem.

- Nie mogłeś? - powtórzył Ignacy.

- Nie mogłem... i basta! Nie miałem po co wracać - odparł niecierpliwie

Wokulski. - Umrzeć tu czy tam, wszystko jedno... Daj mi wina - zakończył

nagle, wyciągając rękę.

Rzecki spojrzał w jego rozgorączkowaną twarz i odsunął butelkę.

- Daj pokój - rzekł - już i tak jesteś rozdrażniony...

- Dlatego chcę pić...

- Dlatego nie powinieneś pić - przerwał Ignacy. - Za wiele mówisz... może

więcej, aniżelibyś chciał - dodał z naciskiem.

Wokulski cofnął się. Zastanowił się i odparł potrząsając głową:

- Mylisz się.

- Zaraz ci dowiodę - odpowiedział Ignacy przyciszonym głosem. - Ty nie

jeździłeś tam wyłącznie dla zrobienia pieniędzy...

- Zapewne - rzekł Wokulski po namyśle.

- Bo i na co trzysta tysięcy rubli tobie, któremu wystarczało tysiąc na rok ?...

- To prawda.

Rzecki zbliżył swoje usta do jego ucha.

- Jeszcze ci powiem, że pieniędzy tych nie przywiozłeś dla siebie...

- Kto wie, czyś nie zgadł.

- Zgaduję więcej, aniżeli myślisz...

27

Wokulski nagle roześmiał się.

- Aha, więc tak sądzisz? - zawołał. - Upewniam cię, że nic nie wiesz, stary

marzycielu.

- Boję się twojej trzeźwości, pod wpływem której gadasz jak wariat. Rozumiesz

mnie, Stasiu?...

Wokulski wciąż się śmiał.

- Masz rację, nie przywykłem pić i wino uderzyło mi do głowy. Ale - już

zebrałem zmysły. Powiem ci tylko, że mylisz się gruntownie. A teraz, ażeby

ocalić mnie od zupełnego upicia, wypij sam - za pomyślność moich zamiarów.

Ignacy nalał kieliszek i mocno ściskając rękę Wokulskiemu, rzekł:

- Za pomyślność wielkich zamiarów...

- Wielkich dla mnie, ale w rzeczywistości bardzo skromnych.

- Niech i tak będzie - mówił Ignacy. - Jestem tak stary, że mi wygodniej nic nie

wiedzieć; jestem już nawet tak stary, że pragnę tylko jednej rzeczy - pięknej

śmierci. Daj mi słowo, że gdy przyjdzie czas, zawiadomisz mnie...

- Tak, gdy przyjdzie czas, będziesz moim swatem.

- Już byłem i nieszczęśliwie... - rzekł Ignacy.

- Z wdową przed siedmioma laty ?

- Przed piętnastoma.

- Znowu swoje - roześmiał się Wokulski. - Zawsze ten sam!

- I tyś ten sam. Za pomyślność twoich zamiarów... Jakiekolwiek są, wiem jedno,

że muszą być godne ciebie. A teraz - milczę...

To powiedziawszy Ignacy wypił wino, a kieliszek rzucił na ziemię. Szkło

rozbiło się z brzękiem, który obudził Ira.

- Chodźmy do sklepu - rzekł Ignacy. - Bywają rozmowy, po których dobrze jest

mówić o interesach.

Wydobył ze stolika klucz i wyszli. W sieni wionął na nich mokry śnieg. Rzecki

otworzył drzwi sklepu i zapalił kilka lamp.

- Co za towary! - zawołał Wokulski. - Chyba wszystko nowe ?

- Prawie. Chcesz zobaczyć ?... Tu jest porcelana. Zwracam ci uwagę...

- Później... Daj mi księgę.

- Dochodów ?

- Nie, dłużników.

Rzecki otworzył biurko, wydobył księgę i podsunął fotel. Wokulski usiadł i

rzuciwszy okiem na listę, wyszukał w niej jedno nazwisko.

- Sto czterdzieści rubli - mówił czytając. - No, to wcale niedużo...

- Któż to? - zapytał Ignacy. -- A... Łęcki...

- Panna Łęcka ma także otwarty kredyt... bardzo dobrze - ciągnął Wokulski

zbliżywszy twarz do księgi, jakby w niej pismu było niewyraźne. - A... a...

Onegdaj wzięła portmonetkę... Trzy ruble ?... to chyba za drogo...

- Wcale nie - wtrącił Ignacy. - Portmonetka doskonała, sam ją wybierałem.

- Z którychże to ? - spytał niedbale Wokulski i zamknął księgę.

- Z tej gablotki. Widzisz, jakie to cacka.

28

- Musiała jednak dużo między nimi przerzucić... Jest podobno wymagająca...

- Wcale nie przerzucała, dlaczego miałaby przerzucać ? - odparł Ignacy. -

Obejrzała tę...

- Tę?..

- A chciała wziąć tę...

- Ach, tę... - szepnął Wokulski biorąc do ręki portmonetkę.

- Ale ja poradziłem jej inną, w tym guście...

- Wiesz co, że to jednak jest ładny wyrób.

- Tamta, którą ja wybrałem, była jeszcze ładniejsza.

- Ta bardzo mi się podoba. Wiesz... ja ją wezmę, bo moja już na nic.:.

- Czekaj, znajdę ci lepszą - zawołał Rzecki.

- Wszystko jedno. Pokaż inne towary, może jeszcze co mi się przyda.

- Spinki masz ?... Krawat, kalosze, parasol...

- Daj mi parasol, no... i krawat. Sam wybierz. Będę dziś jedynym gościem i w

dodatku zapłacę gotówką.

- Bardzo dobry zwyczaj - odparł uradowany Rzecki. Prędko wydobył krawat z

szuflady i parasol z okna i podał je ze śmiechem Wokulskiemu. - Po strąceniu

rabatu - dodał - jako handlujący, zapłacisz siedem rubli. Pyszny parasol...

Bagatela...

- To już wróćmy do ciebie - rzekł Wokulski.

- Nie obejrzysz sklepu? - spytał Ignacy.

- Ach, co mnie to ob...

- Nie obchodzi cię twój własny sklep, taki piękny sklep ?... - zdziwił się Ignacy.

- Gdzież znowu, czy możesz przypuszczać... Ale jestem trochę zmęczony.

- Słusznie - odparł Rzecki. - Co racja, to racja. Więc idźmy.

Pozakręcał lampy i przepuściwszy Wokulskiego zamknął sklep. W sieni znowu

spotkał ich mokry śnieg i Paweł, niosący obiad.

ROZDZIAŁ PIĄTY:

DEMOKRATYZACJA PANA I MARZENIA PANNY Z

TOWARZYSTWA

Pan Tomasz Łęcki z jedyną córką Izabelą i kuzynką panną Florentyną nie

mieszkał we własnej kamienicy, lecz wynajmował lokal, złożony z ośmiu

pokojów, w stronie Alei Ujazdowskiej. Miał tam salon o trzech oknach, gabinet

własny, gabinet córki, sypialnią dla siebie, sypialnią dla córki, pokój stołowy,

pokój dla panny Florentyny i garderobę, nie licząc kuchni i mieszkania dla

służby, składającej się ze starego kamerdynera Mikołaja, jego żony, która była

kucharką, i panny służącej, Anusi.

Mieszkanie posiadało wielkie zalety. Było suche, ciepłe, obszerne, widne. Miało

marmurowe schody, gaz, dzwonki elektryczne i wodociągi. Każdy pokój w

miarę potrzeby łączył się z innymi lub tworzył zamkniętą w sobie całość.

29

Sprzętów wreszcie miało liczbę dostateczną, ani za mało, ani za wiele, a każdy

odznaczał się raczej wygodną prostotą aniżeli skaczącymi do oczu ozdobami.

Kredens budził w widzu uczucie pewności, że z niego nie zginą srebra; łóżko

przywodziło na myśl bezpieczny spoczynek dobrze zasłużonych; stół można

było obciążyć, na krześle usiąść bez obawy załamania się, na fotelu marzyć.

Kto tu wszedł, miał swobodę ruchu; nie potrzebował lękać się, że mu coś zastąpi

drogę lub że on coś zepsuje. Czekając na gospodarza nie nudził się, otaczały go

bowiem rzeczy, które warto było oglądać. Zarazem widok przedmiotów,

wyrobionych nie wczoraj i mogących służyć kilku pokoleniom, nastrajał go na