Выбрать главу

4

z reputacją i w doskonałym punkcie!... Ten jednak, wariat, rzucił wszystko i

pojechał robić interesa na wojnie. Milionów mu się zachciało czy kiego diabła!

- Może je będzie miał - odezwał się ajent.

- Ehe! - żachnął się radca. - Daj no, Józiu, piwa. Myślisz pan, że w Turcji

znajdzie jeszcze bogatszą babę aniżeli nieboszczka Minclowa?.. Józiu!...

- Służę piorunem!... Jedzie ósma...

- Ósma? - powtórzył radca - to być nie może. Zaraz... Przedtem była szósta,

potem siódma... - mruczał zasłaniając twarz dłonią.- Może być, że ósma. Jak ten

czas leci!...

Mimo posępne wróżby ludzi trzeźwo patrzących na rzeczy sklep galanteryjny

pod firmą J. Mincel i S. Wokulski nie tylko nie upadał, ale nawet robił dobre

interesa. Publiczność, zaciekawiona pogłoskami o bankructwie, coraz liczniej

odwiedzała magazyn, od chwili zaś kiedy Wokulski opuścił Warszawę, zaczęli

zgłaszać się po towary kupcy rosyjscy. Zamówienia mnożyły się, kredyt za

granicą istniał, weksle były płacone regularnie, a sklep roił się gośćmi, którym

ledwo mogli wydołać trzej subiekci: jeden mizerny blondyn, wyglądający, jakby

co godzinę umierał na suchoty, drugi szatyn z brodą filozofa a ruchami księcia i

trzeci elegant, który nosił zabójcze dla płci pięknej wąsiki, pachnąc przy tym jak

laboratorium chemiczne.

Ani jednak ciekawość ogółu, ani fizyczne i duchowe zalety trzech subiektów,

ani .nawet ustalona reputacja sklepu może nie uchroniłaby go od upadku, gdyby

nie zawiadował nim czterdziestoletni pracownik firmy, przyjaciel i zastępca

Wokulskiego, pan Ignacy Rzecki.

ROZDZIAŁ DRUGI:

RZĄDY STAREGO SUBIEKTA

Pan Ignacy od dwudziestu pięciu lat mieszkał w pokoiku przy sklepie. W ciągu

tego czasu sklep zmieniał właścicieli i podłogę, szafy i szyby w oknach, zakres

swojej działalności i subiektów; ale pokój pana Rzeckiego pozostał zawsze taki

sam. Było w nim to samo smutne okno, wychodzące na to samo podwórze, z tą

samą kratą, na której szczeblach zwieszała się być może ćwierćwiekowa

pajęczyna, a z pewnością ćwierćwiekowa firanka, niegdyś zielona, obecnie

wypłowiała z tęsknoty za słońcem.

Pod oknem stał ten sam czarny stół obity suknem, także niegdyś zielonym, dziś

tylko poplamionym. Na nim wielki czarny kałamarz wraz z wielką czarną

piaseczniczką, przymocowaną do tej samej podstawki - para mosiężnych

lichtarzy do świec łojowych, których już nikt nie palił, i stalowe szczypce,

którymi już nikt nie obcinał knotów. Żelazne łóżko z bardzo cienkim

materacem, nad nim nigdy nie używana dubeltówka, pod nim pudło z gitarą,

przypominające dziecinną trumienkę, wąska kanapka obita skórą, dwa krzesła

5

również skórą obite, duża blaszana miednica i mała szafa ciemnowiśniowej

barwy stanowiły umeblowanie pokoju, który ze względu na swoją długość i

mrok w nim panujący zdawał się być podobniejszym do grobu aniżeli do

mieszkania.

Równie jak pokój, nie zmieniły się od ćwierć wieku zwyczaje pana Ignacego.

Rano budził się zawsze o szóstej; przez chwilę słuchał, czy idzie leżący na

krześle zegarek, i spoglądał na skazówki, które tworzyły jedną linię prostą.

Chciał wstać spokojnie, bez awantur; ale że chłodne nogi i nieco zesztywniałe

ręce nie okazywały się dość uległymi jego woli, więc zrywał się nagle,

wyskakiwał na środek pokoju i rzuciwszy na łóżko szlafmycę, biegł pod piec do

wielkiej miednicy, w której mył się od stóp do głów, rżąc i parskając jak

wiekowy rumak szlachetnej krwi, któremu przypomniał się wyścig.

Podczas obrządku wycierania się kosmatymi ręcznikami z upodobaniem patrzył

na swoje chude łydki i zarośnięte piersi mrucząc:

„No, przecie nabieram ciała”.

W tym samym czasie zeskakiwał z kanapki jego stary pudel Ir z wybitym okiem

i mocno otrząsnąwszy się, zapewne z resztek snu, skrobał do drzwi, za którymi

rozlegało się pracowite dmuchanie w samowar. Pan Rzecki, wciąż ubierając się

z pośpiechem, wypuszczał psa, mówił dzień dobry służącemu, wydobywał z

szafy imbryk, mylił się przy zapinaniu mankietów, biegł na podwórze zobaczyć

stan pogody, parzył się gorącą herbatą, czesał się nie patrząc w lustro i o wpół

do siódmej był gotów.

Obejrzawszy się, czy ma krawat na szyi, a zegarek i portmonetkę w kieszeniach,

pan Ignacy wydobywał ze stolika wielki klucz i, trochę zgarbiony, uroczyście

otwierał tylne drzwi sklepu obite żelazną blachą. Wchodzili tam obaj ze

służącym, zapalali parę płomyków gazu i podczas gdy służący zamiatał podłogę,

pan Ignacy odczytywał przez binokle ze swego notatnika rozkład zajęć na dzień

dzisiejszy.

„Oddać w banku osiemset rubli, aha... Do Lublina wysłać trzy albumy, tuzin

portmonetek... Właśnie!... Do Wiednia przekaz na tysiąc dwieście guldenów... Z

kolei odebrać transport... Zmonitować rymarza za nieodesłanie walizek...

Bagatela!... Napisać list do Stasia... Bagatela...”

Skończywszy czytać zapalał jeszcze kilka płomieni i przy ich blasku robił

przegląd towarów w gablotkach i szafach.

„Spinki, szpilki, portmonety... dobrze... Rękawiczki, wachlarze, krawaty... tak

jest... Laski, parasole, sakwojaże... A tu - albumy, neseserki... Szafirowy

wczoraj sprzedano, naturalnie!... Lichtarze, kałamarze, przyciski... Porcelana...

Ciekawym, dlaczego ten wazon odwrócili?...Z pewnością... Nie, nie

uszkodzony... Lalki z włosami, teatr, karuzel...Trzeba na jutro postawić w oknie

karuzel, bo już fontanna spowszedniała. Bagatela!... Ósma dochodzi...

Założyłbym się, że Klejn będzie pierwszy a Mraczewski ostatni. Naturalnie...

Poznał się z jakąś guwernantką i już jej kupił neseser na rachunek i z rabatem...

Rozumie się...Byle nie zaczął kupować bez rabatu i bez rachunku...”

6

Tak mruczał i chodził po sklepie, przygarbiony, z rękoma w kieszeniach, a za

nim jego pudel. Pan od czasu do czasu zatrzymywał się i oglądał jakiś

przedmiot, pies przysiadał na podłodze i skrobał tylną nogą gęste kudły, a

rzędem ustawione w szafie lalki, małe, średnie i duże, brunetki i blondynki,

przypatrywały się im martwymi oczami.

Drzwi od sieni skrzypnęły i ukazał się pan Klejn, mizerny subiekt, ze smutnym

uśmiechem na posiniałych ustach.

- A co, byłem pewny, że pan przyjdziesz pierwszy. Dzień dobry- rzekł pan

Ignacy. - Paweł! gaś światło i otwieraj sklep.

Służący wbiegł ciężkim kłusem i zakręcił gaz. Po chwili rozległo się zgrzytanie

ryglów, szczękanie sztab i do sklepu wszedł dzień, jedyny gość, który nigdy nie

zawodzi kupca. Rzecki usiadł przy kantorku pod oknem. Klejn stanął na

zwykłym miejscu przy porcelanie.

- Pryncypał jeszcze nie wraca, nie miał pan listu? - spytał Klejn.

- Spodziewam się go w połowie marca, najdalej za miesiąc.

- Jeżeli go nie zatrzyma nowa wojna.

- Staś... Pan Wokulski - poprawił się Rzecki - pisze mi, że wojny nie będzie.

- Kursa jednak spadają, a przed chwilą czytałem, że flota angielska wpłynęła na

Dardanele.

-To nic, wojny nie będzie. Zresztą - westchnął pan Ignacy - co nas obchodzi

wojna, w której nie przyjmie udziału Bonaparte.

- Bonapartowie skończyli już karierę.

- Doprawdy?... - uśmiechnął się ironicznie pan Ignacy. - A na czyjąż korzyść

MacMahon z Ducrotem układali w styczniu zamach stanu?... Wierz mi, panie

Klejn, bonapartyzm to potęga!...

- Jest większa od niej.

- Jaka? - oburzył się pan. Ignacy. - Może republika z Gambettą?... - Może

Bismarck?..

- Socjalizm... - szepnął mizerny subiekt kryjąc się za porcelanę.

Pan Ignacy mocniej zasadził binokle i podniósł się na swym fotelu, jakby

pragnąc jednym zamachem obalić nową teorię, która przeciwstawiała się jego