Выбрать главу

otworzyły parasolki.

- Śliczny dzień - westchnęła panna Izabela patrząc na niebo, gdzieniegdzie

poplamione białymi obłokami.

- Gdzie jaśnie panienka rozkaże jechać? - spytał lokaj zatrzasnąwszy drzwiczki

powozu.

- Do sklepu Wokulskiego - Z nerwowym pośpiechem odpowiedziała panna

Izabela.

Lokaj skoczył na kozioł i spasione gniade konie ruszyły uroczystym kłusem

parskając i wyrzucając łbami.

- Dlaczego, Belciu, do Wokulskiego? - zapytała trochę zdziwiona panna

Florentyna.

- Chcę sobie kupić paryskie rękawiczki, kilka flakonów perfum...

- To samo dostaniemy gdzie indziej.

- Chcę tam - odpowiedziała sucho panna Izabela.

Od paru dni męczył ją osobliwy niepokój, jakiego już raz doznała w życiu.

Będąc przed laty za granicą w ogrodzie aklimatyzacyjnym, zobaczyła w jednej z

klatek ogromnego tygrysa, który spał oparty o kratę w taki sposób, że mu część

głowy i jedno ucho wysunęło się na zewnątrz.

Widząc to panna Izabela uczuła nieprzepartą chęć pochwycenia tygrysa za ucho.

Zapach klatki napełniał ją wstrętem, potężne łapy zwierzęcia nieopisaną trwogą,

lecz mimo to czuła, że - musi tygrysa przynajmniej dotknąć w ucho.

54

Dziwny ten pociąg wydał się jej samej niebezpiecznym i nawet śmiesznym.

Przemogła się więc i poszła dalej; lecz po paru minutach wróciła. Znowu

cofnęła się, przejrzała inne klatki, starała się o czym innym myśleć. Na próżno.

Wróciła się i choć tygrys już nie spał, tylko mrucząc lizał swoje straszliwe łapy,

panna Izabela podbiegła do klatki, wsunęła rękę i - drżąca i blada - dotknęła

tygrysiego ucha.

W chwilę później wstydziła się swego szaleństwa, lecz zarazem czuła to gorzkie

zadowolenie znane ludziom, którzy usłuchają w ważnej sprawie głosu instynktu.

Dziś zbudziło się w niej podobnego rodzaju pragnienie.

Gardziła Wokulskim, serce jej zamierało na samo przypuszczenie, że ten

człowiek mógł zapłacić za srebra więcej, niż były warte, a mimo to czuła

nieprzeparty pociąg - wejść do sklepu, spojrzeć w oczy Wokulskiemu i zapłacić

mu za parę drobiazgów tymi właśnie pieniędzmi, które pochodziły od niego.

Strach ją zdejmował na myśl spotkania, lecz niewytłumaczony instynkt

popychał.

Na Krakowskim już z daleka zobaczyła szyld z napisem: J. Mincel i S.

Wokulski, a o jeden dom bliżej nowy, jeszcze nie wykończony sklep o pięciu

oknach frontu, z lustrzanymi szybami. Z kilku pracujących przy nim

rzemieślników i robotników jedni od wewnątrz wycierali szyby, drudzy złocili i

malowali drzwi i futryny, inni umocowywali przed oknami ogromne mosiężne

bariery.

- Cóż to za sklep budują? - spytała panny Florentyny.

- Chyba dla Wokulskiego, bo słyszałam, że wziął obszerniejszy lokal.

„Dla mnie ten sklep!”- pomyślała panna Izabela szarpiąc rękawiczki.

Powóz stanął, lokaj zeskoczył z kozła i pomógł paniom wysiąść. Lecz gdy

następnie otworzył z łoskotem drzwi do sklepu Wokulskiego, panna Izabela tak

osłabła, że nogi zachwiały się pod nią. Przez chwilę chciała wrócić do powozu i

uciec stąd; wnet jednak opanowała się i z podniesioną głową weszła.

Pan Rzecki już stał na środku sklepu i zacierając ręce, witał ją niskimi ukłonami.

W głębi pan Lisiecki, podczesując piękną brodę, okrągłymi i pełnymi godności

ruchami prezentował brązowe kandelabry jakiejś damie, która siedziała na

krześle. Mizerny Klejn wybierał laski młodzieńcowi, który na widok panny

Izabeli szybko uzbroił się w binokle - a pachnący heliotropem Mraczewski palił

wzrokiem i sztyletował wąsikami dwie rumiane panienki, które towarzyszyły

damie i oglądały toaletowe cacka.

Na prawo ode drzwi, za kantorkiem, siedział Wokulski schylony nad

rachunkami.

Gdy panna Izabela weszła, młodzieniec oglądający laski poprawił kołnierzyk na

szyi, dwie panienki spojrzały na siebie, pan Lisiecki urwał w połowie swój

okrągły frazes o stylu kandelabrów, ale zatrzymał okrągłą pozę, a nawet dama

słuchająca jego wykładu ciężko odwróciła się na krześle. Przez chwilę sklep

zaległa cisza, którą dopiero panna Izabela przerwała odezwawszy się pięknym

kontraltem:

55

- Czy zastałyśmy pana Mraczewskiego?...

- Panie Mraczewski!... - pochwycił pan Ignacy.

Mraczewski już stał przy pannie Izabeli, zarumieniony jak wiśnia, pachnący jak

kadzielnica, z pochyloną głową, jak kita wodnej trzciny.

- Przyszłyśmy prosić pana o rękawiczki.

- Numerek pięć i pół - odparł Mraczewski i już trzymał pudełko, które mu nieco

drżało w rękach pod wpływem spojrzenia panny Izabeli.

- Otóż nie... - przerwała panna ze śmiechem. - Pięć i trzy czwarte... Już pan

zapomniał!...

- Pani, są rzeczy, których się nigdy nie zapomina. Jeżeli jednak rozkazuje pani

pięć i trzy czwarte, będę służył w nadziei, że niebawem znowu zaszczyci nas

pani swoją obecnością. Bo rękawiczki pięć i trzy czwarte - dodał z lekkim

westchnieniem, podsuwając jej kilka innych pudełek - stanowczo zsuną się z

rączek...

- Geniusz! - cicho szepnął pan Ignacy mrugając na Lisieckiego, który

pogardliwie ruszył ustami.

Dama siedząca na krześle zwróciła się do kandelabrów, dwie panny do toaletki z

oliwkowego drzewa, młodzieniec w binoklach począł znowu wybierać laski i -

rzeczy w sklepie przeszły do spokojnego trybu. Tylko rozgorączkowany

Mraczewski zeskakiwał i wbiegał na drabinkę, wysuwał szuflady i wydobywał

coraz nowe pudełka tłumacząc pannie Izabeli po polsku i po francusku, że nie

może nosić innych rękawiczek, tylko pięć i pół, ani używać innych perfum,

tylko oryginalnych Atkinsona, ani ozdabiać swego stolika innymi drobiazgami,

jak paryskimi.

Wokulski pochylił się nad kantorkiem tak, że żyły nabrzmiały mu na czole i -

wciąż rachował w myśli:

„ 29 a 36 - to 65, a 15 to 80, a 78 - to... to...”

Tu urwał i spod oka spojrzał w stronę panny Izabeli rozmawiającej z

Mraczewskim. Oboje stali zwróceni do niego profilem; dostrzegł więc pałający

wzrok subiekta przykuty do panny Izabeli, na co ona w sposób demonstracyjny

odpowiadała uśmiechem i spojrzeniami łagodnej zachęty

„ 29 a 36 - to 65, a 15...” - liczył w myśli Wokulski, lecz nagle pióro prysło mu

w ręku. Nie podnosząc głowy wydobył nową stalówkę z szuflady, a

jednocześnie, nie wiadomo jakim sposobem, z rachunku wypadło mu pytanie:

„ I ja mam niby to ją kochać?... Głupstwo! Przez rok cierpiałem na jakąś

chorobę mózgową, a zdawało mi się, że jestem zakochany...29 a 36... 29 a 36...

Nigdym nie przypuszczał, ażeby mogła mi być tak dalece obojętną... Jak ona

patrzy na tego osła... No, jest to widocznie osoba, która kokietuje nawet

subiektów, a czy tego samego nie robi z furmanami i lokajami!... Pierwszy raz

czuję spokój... o Boże... A tak go bardzo pragnąłem...”

Do sklepu weszło jeszcze parę osób, do których niechętnie zwrócił się

Mraczewski, powoli wiążąc paczki.

56

Panna Izabela zbliżyła się do Wokulskiego i wskazując w jego stronę parasolką

rzekła dobitnie:

- Floro, bądź łaskawa zapłacić temu panu. Wracamy do domu.

- Kasa jest tu - odezwał się Rzecki podbiegając do panny Florentyny. Wziął od

niej pieniądze i oboje cofnęli się w głąb sklepu.

Panna Izabela z wolna podsunęła się tuż do kantorka, za którym siedział

Wokulski. Była bardzo blada. Zdawało się, że widok tego człowieka wywiera na

nią wpływ magnetyczny.

- Czy mówię z panem Wokulskim?

Wokulski powstał z krzesła i odparł obojętnie:

- Jestem do usług.

- Wszakże to pan kupił nasz serwis i srebra? - mówiła zdławionym głosem.

- Ja, pani.

Teraz panna Izabela zawahała się. Po chwili jednak słaby rumieniec wrócił jej