Выбрать главу

na twarz. Ciągnęła dalej:

- Zapewne pan sprzeda te przedmioty?

- W tym celu je kupiłem.

Rumieniec panny Izabeli wzmocnił się.

- Przyszły nabywca w Warszawie mieszka? - pytała dalej.

- Rzeczy tych nie sprzedam tutaj, lecz za granicą. Tam... dadzą mi wyższą cenę -

dodał spostrzegłszy w jej oczach zapytanie.

- Pan spodziewa się dużo zyskać?

- Dlatego, ażeby zyskać, kupiłem.

- Czy i dlatego mój ojciec nie wie, że srebra te są w pańskim ręku? - rzekła

ironicznie.

Wokulskiemu drgnęły usta.

- Serwis i srebra nabyłem od jubilera. Sekretu z tego nie robię. Osób trzecich do

sprawy nie mieszam, ponieważ to nie jest w zwyczajach handlowych.

Pomimo tak szorstkich odpowiedzi panna Izabela odetchnęła. Nawet oczy jej

nieco pociemniały i straciły połysk nienawiści.

- A gdyby mój ojciec namyśliwszy się chciał odkupić te przedmioty, za jaką

cenę odstąpiłby je pan teraz?

- Za jaką kupiłem. Rozumie się z doliczeniem procentu w stosunku... sześć... do

ośmiu od sta rocznie...

- I wyrzekłby się pan spodziewanego zysku?... Dlaczegóż to?.. - przerwała mu z

pośpiechem.

- Dlatego, proszę pani, że handel opiera się nie na zyskach spodziewanych, ale

na ciągłym obrocie gotówki.

- Żegnam pana i... dziękuję za wyjaśnienia - rzekła panna Izabela widząc, że jej

towarzyszka już kończy rachunki.

Wokulski ukłonił się i znowu usiadł do swej księgi.

Gdy lokaj zabrał paczki i panie zajęły miejsca w powozie, panna Florentyna

odezwała się tonem wyrzutu:

57

- Mówiłaś z tym człowiekiem, Belu?...

- Tak i nie żałuję tego. On wszystko skłamał, ale...

- Co znaczy to: a l e?... - z niepokojem zapytała panna Florentyna.

- Nie pytaj mnie. Nic do mnie nie mów, jeżeli nie chcesz, ażebym rozpłakała się

na ulicy...

A po chwili dodała po francusku:

- Zresztą, może zrobiłam źle przyjeżdżając tutaj, ale... wszystko mi jedno!...

- Myślę, Belciu - rzekła, z powagą sznurując usta, jej towarzyszka - że

należałoby pomówić o tym z ojcem albo z ciotką.

- Chcesz powiedzieć - przerwała panna Izabela - że muszę pomówić z

marszałkiem albo z baronem? Na to zawsze będzie czas; dziś nie mam jeszcze

odwagi.

Przerwała się rozmowa. Panie milcząc wróciły do domu; panna Izabela cały

dzień była rozdrażniona.

Po wyjściu panny Izabeli ze sklepu Wokulski wziął się znowu do rachunków i

bez błędu zsumował dwie duże kolumny cyfr. W połowie trzeciej zatrzymał się i

dziwił się temu spokojowi, jaki zapanował w jego duszy. Po całorocznej

gorączce i tęsknocie przerywanej wybuchami szału skąd naraz ta obojętność?

Gdyby można było jakiegoś człowieka nagle przerzucić z balowej sali do lasu

albo z dusznego więzienia na chłodne obszerne pole, nie doznałby innych

wrażeń ani głębszego zdumienia.

„Widocznie przez rok ulegałem częściowemu obłąkaniu” - myślał Wokulski. -

Nie było niebezpieczeństwa, nie było ofiary, której nie poniósłbym dla tej

osoby, i ledwiem ją zobaczył, już nic mnie nie obchodzi.

A jak ona rozmawiała ze mną. Ile tam było pogardy dla marnego kupca...”

Zapłać temu panu!...” Paradne są te wielkie damy; próżniak, szuler, nawet

złodziej, byle miał nazwisko, stanowi dla nich dobre towarzystwo, choćby

fizjognomią zamiast ojca przypominał lokaja swej matki. Ale kupiec - jest

pariasem... Co mnie to wreszcie obchodzi; gnijcie sobie w spokoju!”

Znowu dodał jedną kolumnę nie uważając nawet, co się dzieje w sklepie.

„Skąd ona wie - myślał dalej - że ja kupiłem serwis i srebra?... A jak

wybadywała, czym nie zapłacił więcej niż warte! Z przyjemnością

ofiarowałbym im ten pamiątkowy drobiazg. Winienem jej dozgonną

wdzięczność, bo gdyby nie szał dla niej, nie dorobiłbym się majątku i

spleśniałbym za kantorkiem. A teraz może mi smutno będzie bez tych żalów,

rozpaczy i nadziei... Głupie życie!... Po ziemi gonimy marę, którą każdy nosi we

własnym sercu, i dopiero gdy stamtąd ucieknie, poznajemy, że to był obłęd...

No, nigdy bym nie przypuszczał, że mogą istnieć tak cudowne kuracje. Przed

godziną byłem pełen trucizny, a w tej chwili jestem tak spokojny i - jakiś pusty,

jakby uciekła ze mnie dusza i wnętrzności, a została tylko skóra i odzież. Co ja

teraz będę robił? czym będę żył?... Chyba pojadę na wystawę do Paryża, a

potem w Alpy...”

W tej chwili zbliżył się do niego na palcach Rzecki i szepnął:

58

- Pyszny jest ten Mraczewski, co? Jak on umie rozmawiać z kobietami!

- Jak fryzjerczyk, którego uzuchwalono - odpowiedział Wokulski nie odrywając

oczu od księgi.

- Nasze klientki zrobiły go takim - odpowiedział stary subiekt, lecz widząc, że

przeszkadza pryncypałowi, cofnął się. Wokulski znowu wpadł w zadumę.

Nieznacznie spojrzał na Mraczewskiego i dopiero w tej chwili zauważył, że

młody człowiek ma coś szczególnego w fizjognomii.

„ Tak - myślał - on jest bezczelnie głupi i zapewne dlatego podoba się

kobietom.”

Śmiać mu się chciało i ze spojrzeń panny Izabeli, wysyłanych pod adresem

pięknego młodzieńca, i z własnych przywidzeń, które dziś tak nagle go opuściły.

Wtem drgnął; usłyszał imię panny Izabeli i spostrzegł, że w sklepie nie ma

nikogo z gości.

- No, ale dzisiaj toś się pan nie ukrywał ze swoimi amorami - mówił ze

smutnym uśmiechem Klejn do Mraczewskiego.

- Ale bo jak ona na mnie patrzyła, to ach!... - westchnął Mraczewski, jedną rękę

kładąc na piersi, drugą podkręcając wąsika. - Jestem pewny - mówił - że za parę

dni otrzymam wonny bilecik. Potem - pierwsza schadzka, potem: „ dla pana

łamię zasady, w jakich mnie wychowano „, a potem: „ czy nie gardzisz mną?”

Chwila wcześniej jest bardzo rozkoszną, ale w chwilę później człowiek jest tak

zakłopotany...

- Co pan blagujesz! - przerwał mu Lisiecki. - Znamy przecie pańskie konkiety:

nazywają się Matyldami, którym pan imponujesz porcją pieczeni i kuflem piwa.

- Matyldy są na co dzień, damy na święta. Ale Iza będzie największym świętem.

Słowo honoru daję, że nie znam kobiety, która by na mnie tak piekielne robiła

wrażenie... No, ale bo też i ona lgnie do mnie!

Trzasnęły drzwi i do sklepu wszedł jegomość szpakowaty; zażądał breloku do

zegarka, a krzyczał i stukał laską tak mocno, jakby miał zamiar kupić całą

japońszczyznę.

Wokulski słuchał przechwałek Mraczewskiego bez ruchu. Doświadczał

wrażenia, jakby mu na głowę i na piersi spadały ciężary.

- W rezultacie nic mnie to nie obchodzi - szepnął.

Po szpakowatym jegomości weszła do sklepu dama żądająca parasola, później

pan w średnim wieku chcący nabyć kapelusz, potem młody człowiek żądający

cygarnicy, nareszcie trzy panny, z których jedna kazała podać sobie rękawiczki

Szolca, ale koniecznie Szolca, bo innych nie używa.

Wokulski złożył księgę, z wolna podniósł się z fotelu i sięgnąwszy po kapelusz

stojący na kantorku skierował się ku drzwiom. Czuł brak oddechu i jakby

rozsadzanie czaszki.

Pan Ignacy zabiegł mu drogę.

- Wychodzisz?... Może zajrzysz do tamtego sklepu - rzekł.

- Nigdzie nie zajrzę, jestem zmęczony - odpowiedział Wokulski nie patrząc mu

w oczy.

59

Gdy wyszedł, Lisiecki trącił Rzeckiego w ramię.

- Coś stary jakby. zaczynał robić bokami - szepnął.

- No - odparł pan Ignacy - puszczenie w ruch takiego interesu jak moskiewski to

nie chy-chy. Rozumie się.

- Po cóż się w to wdaje?

- Po to, żeby miał nam z czego pensje podwyższać - surowo odpowiedział pan

Ignacy.

- A niechże sobie zakłada sto nowych interesów, nawet w Irkucku, byle tak co

roku podwyższał - rzekł Lisiecki. - Ja z nim się o to spierać nie będę. Ale swoją