Выбрать главу

jej, co prawda, nic obiecywałem miłości. Byłem bardzo lichym mężem, ale za

to, jak człowiek kupiony, byłem najlepszym subiektem i najwierniejszym jej

sługą. Chodziłem z nią po kościołach, koncertach, teatrach, bawiłem jej gości i

faktycznie potroiłem dochody ze sklepu.

- I nie miałeś pan kochanek?

- Nie, pani. Tak gorzko odczuwałem moją niewolę, żem po prostu nie śmiał

patrzeć na inne kobiety. Niech więc pani przyzna, że mam prawo być surowym

sędzią pani baronowej, która sprzedając się wiedziała, że nie kupowano od

niej... jej pracy...

- Okropność! - szepnęła pani Wąsowska patrząc w ziemię.

- Tak, pani. Handel ludźmi jest rzeczą okropną, a jeszcze okropniejszą handel

samym sobą. Ale dopiero transakcje zawierane w złej wierze są rzeczą

haniebną. Gdy się taka sprawa wykryje, następstwa muszą być bardzo przykre

dla strony zdemaskowanej.

589

Jakiś czas oboje siedzieli milcząc. Pani Wąsowska była zirytowana, Wokulski

sposępniał.

- Nie!... - zawołała nagle - ja muszę z pana wydobyć zdanie stanowcze...

- O czym?

- O różnych kwestiach, na które mi pan odpowie jasno i wyraźnie.

- Czy to ma być egzamin?

- Coś na kształt tego.

- Słucham panią.

Można było myśleć, że się waha; przemogła się jednak i zapytała:

- Więc utrzymuje pan, że baron miał prawo odepchnąć i zniesławić kobietę?...

- Która go oszukała?... Miał.

- Co pan nazywa oszustwem?

- Przyjmowanie uwielbień barona pomimo feblika, jak pani mówi, do pana

Starskiego.

Pani Wąsowska przygryzła usta.

- A baron ile miał takich feblików?...

- Zapewne tyle, na ile mu starczyło ochoty i okazji - odparł Wokulski. - Ale

baron nie pozował na niewinność, nie nosił tytułu specjalisty od czystości

obyczajów, nie był za to otaczany hołdami... Gdyby baron zdobył czyjeś serce

twierdząc, że nigdy nie miał kochanek, a miał je, byłby także oszustem. Co

prawda, nie tego w nim szukano.

Pani Wąsowska uśmiechnęła się.

- Wyborny pan jesteś!... A któraż kobieta twierdzi czy zapewnia was, że nie

miała kochanków?...

- Ach, więc pani ich miała...

- Mój panie!... - wybuchnęła wdówka zrywając się.

Wnet jednak opamiętała się i rzekła chłodno:

- Zastrzegam sobie u pana niejaką względność w wyborze argumentów.

- Na co to?... Przecież oboje mamy równe prawa, a ja wcale się nie obrażę, jeżeli

pani zapyta mnie o liczbę moich kochanek.

- Nie ciekawam.

Zaczęła chodzić po salonie. W Wokulskim zadrgał gniew., ale go opanował.

- Tak, przyznaję panu - mówiła - że nie jestem wolną od przesądów. No, ale ja

jestem tylko kobietą, mam mózg lżejszy, jak utrzymują wasi antropologowie:

zresztą jestem spętana stosunkami, nałogami i Bóg wie czym!... Gdybym jednak

była rozumnym mężczyzną jak pan i wierzyła w postęp jak pan, umiałabym

otrząsnąć się z tych naleciałości, a choćby tylko uznać, że prędzej lub później

kobiety muszą być równouprawnione.

- Niby pod względem tych feblików?...

- Niby... niby... - przedrzeźniała go. - Właśnie mówię o tych feblikach...

- O!... to po cóż mamy czekać na wątpliwe rezultaty postępu? Już dziś jest

bardzo wiele kobiet równouprawnionych pod tym względem. Tworzą nawet

590

potężne stronnictwo, nazywające się kokotami... Ale dziwna rzecz: posiadając

względy mężczyzn, panie te nie cieszą się życzliwością kobiet...

- Z panem nie można rozmawiać, panie Wokulski - upomniała go wdówka.

- Nie można ze mną rozmawiać o równouprawnieniu kobiet?

Pani Wąsowskiej zapłonęły oczy i krew uderzyła na twarz. Usiadła gwałtownie

na fotelu i uderzywszy ręką w stół, zawołała:

- Dobrze!... otóż wytrzymam pański cynizm i będę mówiła nawet o kokotach...

Dowiedzże się pan, że trzeba mieć bardzo niski charakter, ażeby zestawiać te

damy, które sprzedają się za pieniądze, z kobietami uczciwymi i szlachetnymi,

które oddają się z miłości...

- Ciągle pozując na niewinność...

- Chociażby.

- I po kolei oszukując naiwnych, którzy temu wierzą.

- A co im szkodzi oszustwo?... - zapytała, zuchwale patrząc mu w oczy.

Wokulski zaciął zęby, ale opanował się i mówił spokojnie:

- Proszę pani, co by też powiedzieli o mnie moi wspólnicy, gdybym ja zamiast

sześciu kroć stu tysięcy rubli majątku, jak to ogłoszono, miał sześć tysięcy i nie

protestował przeciw pogłoskom?... Chodzi przecież tylko o dwa zera...

- Wyłączmy kwestie pieniężne - przerwała pani Wąsowska.

- Aha!... A więc co sama pani powiedziałaby o mnie, gdybym ja na przykład

nazywał się nie Wokulski, ale - Wolkuski i za pomocą tak małego przestawienia

liter zdobył życzliwość nieboszczki prezesowej, wcisnął się do jej domu i tam

miał honor poznać panią?... Jak by pani nazwała ten sposób robienia znajomości

i pozyskiwania ludzkich wzglądów?...

Na ruchliwej twarzy pani Wąsowskiej odmalowało się uczucie wstrętu.

- Jakiż to znowu ma związek ze sprawą barona i jego żony?...- odparła.

- Ma, proszę pani, ten związek; że na świecie nie wolno przywłaszczać sobie

tytułów. Kokota może być zresztą użyteczną kobietą i nikt nie ma prawa robić

jej wymówek za specjalność; ale kokota maskująca się pozorami tak zwanej

nieskazitelności jest oszustką. A za to już można robić wymówki.

- Okropność!... - wybuchnęła pani Wąsowska. - Ale mniejsza...

Powiedz mi pan jednak, co świat traci na podobnej mistyfikacji?...

Wokulskiemu zaczęło szumieć w uszach.

- Świat niekiedy zyskuje, jeżeli jakiś naiwny prostak wpada w obłęd zwany

miłością idealną i za cenę największych niebezpieczeństw zdobywa majątek,

aby go złożyć u stóp swego ideału... Ale świat czasem traci, jeżeli ten wariat

odkrywszy mistyfikację upada złamany, do niczego niezdolny... Albo... nie

rozporządziwszy majątkiem rzuca się... To jest: strzela się z panem Starskim i

dostaje kulą po żebrach... Świat traci, pani, jedno zabite szczęście, jeden

zwichnięty umysł, a może i człowieka, który mógł coś zrobić...

- Ten człowiek sam sobie winien...

- Ma pani rację: byłby winien, gdyby spostrzegłszy się nie postąpił jak baron i

nie zerwał ze swoim ogłupieniem i hańbą...

591

- Krótko mówiąc - rzekła pani Wąsowska - mężczyźni nie zrzekną się

dobrowolnie swoich dzikich przywilejów wobec kobiet...

- To jest: nie uznają przywileju zwodzenia...

- Kto zaś odrzuca układy - mówiła z uniesieniem - ten rozpoczyna walkę...

- Walkę?.. - powtórzył śmiejąc się Wokulski.

- Tak, walkę, w której strona silniejsza zwycięży... A kto silniejszy, to dopiero

zobaczymy!... - zawołała potrząsając ręką.

W tej chwili stała się rzecz dziwna. Wokulski nagle schwycił panią Wąsowską

za obie ręce i umieścił je między trzema palcami swojej.

- Cóż to znaczy?... - zapytała blednąc.

- Próbujemy, kto silniejszy - odparł.

- No... już dosyć żartów...

- Nie, pani, to nie są żarty... To tylko mały dowód, że z panią, jako

reprezentantką walki, mogę zrobić, co mi się podoba. Tak czy nie?

- Puść mnie pan - zawołała szarpiąc się - bo zawołam na służbę...

Wokulski puścił jej ręce.

- Ach, więc będziecie panie walczyć z nami przy pomocy służby?... Ciekawym,

jakiego wynagrodzenia zażądaliby ci sprzymierzeńcy i czy pozwoliliby nie

dotrzymywać zobowiązań?

Pani Wąsowska przypatrywała mu się naprzód z lekką trwogą, potem z

oburzeniem, w końcu wzruszyła ramionami.

- Wie pan, co mi na myśl przyszło?

- Żem oszalał.

- Coś na kształt tego.

- Wobec tak pięknej kobiety i przy takiej dyskusji byłoby to rzeczą naturalną.

- Ach, jakiż płaski kompliment!... - zawołała z grymasem.- W każdym razie