Выбрать главу

drogą uważam, że jest diabelnie zmieniony, osobliwie dzisiaj. Żydzi, panie,

Żydzi - dodał - jak zwąchają jego projekta, dadzą mu łupnia.

- Co tam Żydzi...

- Żydzi, mówię, Zydzi!... Wszystkich trzymają za łeb i nie pozwolą, ażeby im

bruździł jakiś Wokulski, nie Żyd ani nawet meches.

- Wokulski zwiąże się ze szlachtą - odpowiedział Ignacy - a i tam są kapitały.

- Kto wie, co gorsze: Żyd czy szlachcic - wtrącił mimochodem Klejn i podniósł

brwi w sposób bardzo żałosny.

ROZDZIAŁ ÓSMY:

MEDYTACJE

Znalazłszy się na ulicy Wokulski stanął na chodniku, jakby namyślając się,

dokąd iść. Nie ciągnęło go nic w żadną stronę. Dopiero gdy przypadkiem

spojrzał w prawo, na swój nowo wykończony sklep, przed którym już

zatrzymywali się ludzie, odwrócił się ze wstrętem i poszedł w lewo.

„Dziwna rzecz, jak mnie to wszystko mało obchodzi” - rzekł do siebie. Potem

myślał o tych kilkunastu ludziach, którym już daje zajęcie, i o tych

kilkudziesięciu, którzy od pierwszego maja mieli dostać u niego zajęcie, o tych

setkach, dla których w ciągu roku miał stworzyć nowe źródła pracy, i o tych

tysiącach, którzy dzięki jego tanim towarom mogliby sobie poprawić nędzny byt

- i - czuł, że ci wszyscy ludzie i ich rodziny nic go w tej chwili nie interesują.

„Sklep odstapię, nie zawiążę spółki i wyjadę za granicę” - myślał.

„A zawód, jaki zrobisz ludziom, którzy w tobie położyli nadzieję?...”

„Zawód?... Alboż mnie samego nie spotkał zawód?...”

Wokulski idąc, poczuł jakąś niewygodę; lecz dopiero zastanowiwszy się osądził,

że męczy go ciągłe ustępowanie z drogi; przeszedł więc na drugą stronę ulicy,

gdzie ruch był mniejszy.

„A jednak ten Mraczewski jest infamis! - myślał. - Jak można mówić takie

rzeczy w sklepie? 'Za parę dni otrzymam bilecik, a potem - schadzka!'... Ha,

sama sobie winna, nie trzeba kokietować błaznów... Zresztą - wszystko mi

jedno”.

60

Czuł w duszy dziwną pustkę, a na samym jej dnie coś jakby kroplę piekącej

goryczy. Żadnych sił, żadnych pragnień, nic, tylko tę kroplę tak małą, że jej

niepodobna dojrzeć, a tak gorzką, że cały świat można by nią zatruć.

„Chwilowa apatia, wyczerpanie, brak wrażeń... Za dużo myślę o interesach” -

mówił.

Stanął i patrzył. Dzień przedświąteczny i ładna pogoda wywabiły mnóstwo ludzi

na bruk miejski. Sznur powozów i pstrokaty falujący tłum między Kopernikiem

i Zygmuntem wyglądał jak stado ptaków, które właśnie w tej chwili unosiły się

nad miastem dążąc ku północy.

„Szczególna rzecz - mówił. - Każdy ptak w górze i każdy człowiek na ziemi

wyobraża sobie, że idzie tam, dokąd chce. I dopiero ktoś stojący na boku widzi,

że wszystkich razem pcha naprzód jakiś fatalny prąd, mocniejszy od ich

przewidywań i pragnień. Może nawet ten sam, który unosi smugę iskier

wydmuchniętych przez lokomotywę podczas nocy?... Błyszczą przez mgnienie

oka, aby zagasnąć na całą wieczność, i to nazywa się życiem.

Mijają ludzkie pokolenia

Jak fale, gdy wiatr morzem zmęci;

I nie masz godów ich pamięci,

I nie masz bólów ich wspomnienia.

Gdzie ja to czytałem?... Wszystko jedno.”

Nieustanny turkot i szmer wydał się Wokulskiemu nieznośnym, a wewnętrzna

pustka straszliwą. Chciał czymś się zająć i przypomniał sobie, że jeden z

zagranicznych kapitalistów pytał go o zdanie w kwestii bulwarów nad Wisłą.

Zdanie już miał wyrobione: Warszawa całym swoim ogromem ciąży i zsuwa się

ku Wiśle. Gdyby brzeg rzeki obwarować bulwarami, powstałaby tam

najpiękniejsza część miasta: gmachy, sklepy, aleje...

„Trzeba spojrzeć, jak by to wyglądało” - szepnął Wokulski i skręcił na ulicę

Karową.

Przy bramie wiodącej tam zobaczył bosego, przewiązanego sznurami tragarza,

który pił wodę prosto z wodotrysku; zachlapał się od stóp do głów, ale miał

bardzo zadowoloną minę i śmiejące się oczy.

„ Jużci, ten ma, czego pragnął. Ja, ledwiem zbliżył się do źródła, widzę, że nie

tylko ono znikło, ale nawet wysychają moje pragnienia. Pomimo to mnie

zazdroszczą, a nad nim każą się litować. Co za potworne nieporozumienie!”

Na Karowej odetchnął. Zdawało mu się, że jest jedną z plew, które już odrzucił

młyn wielkomiejskiego życia, i że powoli spływa sobie gdzieś na dół tym

rynsztokiem zaciśniętym odwiecznymi murami.

„ Cóż bulwary?... - myślał. - Postoją jakiś czas, a potem będą walić się,

zarośnięte zielskiem i odrapane, jak te oto ściany. Ludzie, którzy je budowali z

wielką pracą, mieli także na celu zdrowie, bezpieczeństwo, majątek, a może

zabawy i pieszczoty. I gdzie oni są?... Zostały po nich spękane mury, jak

skorupa po ślimaku dawnej epoki. A cały pożytek z tego stosu cegieł i tysiąca

61

innych stosów będzie, że przyszły geolog nazwie je skałą ludzkiego wyrobu, jak

my dziś koralowe rafy albo kredę nazywamy skałami wyrobu pierwotniaków.

I cóż ma z trudu swego człowiek?...

I z prac tych, które wszczął pod słońcem?...

Znikomość - jego dzieła gońcem,

A żywot jego mgnieniem powiek.

Gdziem ja to czytał, gdzie?... Mniejsza o to.”

Zatrzymał się w połowie drogi i patrzył na ciągnącą się u jego stóp dzielnicę

między Nowym Zjazdem i Tamką. Uderzyło go podobieństwo do drabiny,

której jeden bok stanowi ulica Dobra, drugi - linia od Garbarskiej do Topieli, a

kilkanaście uliczek poprzecznych formują jakby szczeble.

„ Nigdzie nie wejdziemy po tej leżącej drabinie - myślał. - To chory kąt, dziki

kąt.”

I rozważał pełen goryczy, że ten płat ziemi nadrzecznej, zasypany śmieciem z

całego miasta, nie urodzi nic nad parterowe i jednopiętrowe domki barwy

czekoladowej i jasnożółtej, ciemnozielonej i pomarańczowej. Nic, oprócz

białych i czarnych parkanów, otaczających puste place, skąd gdzieniegdzie

wyskakuje kilkupiętrowa kamienica jak sosna, która ocalała z wyciętego lasu,

przestraszona własną samotnością.

„ Nic, nic!...” - powtarzał tułając się po uliczkach, gdzie widać było rudery

zapadnięte niżej bruku, z dachami porosłymi mchem, lokale z okiennicami

dniem i nocą zamkniętymi na sztaby, drzwi zabite gwoździami, naprzód i w tył

powychylane ściany, okna łatane papierem albo zatkane łachmanem.

Szedł, przez brudne szyby zaglądał do mieszkań i nasycał się widokiem szaf bez

drzwi, krzeseł na trzech nogach, kanap z wydartym siedzeniem, zegarów o

jednej skazówce, z porozbijanymi cyferblatami. Szedł i cicho śmiał się na widok

wyrobników wiecznie czekających na robotę, rzemieślników, którzy trudnią się

tylko łataniem starej odzieży, przekupek, których całym majątkiem jest kosz

zeschłych ciastek - na widok obdartych mężczyzn, mizernych dzieci i kobiet

niezwykle brudnych.

„ Oto miniatura kraju - myślał - w którym wszystko dąży do spodlenia i

wytępienia rasy. Jedni giną z niedostatku, drudzy z rozpusty. Praca odejmuje

sobie od ust, ażeby karmić niedołęgów; miłosierdzie hoduje bezczelnych

próżniaków, a ubóstwo nie mogące zdobyć się na sprzęty otacza się wiecznie

głodnymi dziećmi, których największą zaletą jest wczesna śmierć.

Tu nie poradzi jednostka z inicjatywą, bo wszystko sprzysięgło się, ażeby ją

spętać i zużyć w pustej walce - o nic.”

Potem w wielkich konturach przyszła mu na myśl jego własna historia. Kiedy

dzieckiem będąc łaknął wiedzy - oddano go do sklepu z restauracją. Kiedy

zabijał się nocną pracą, będąc subiektem - wszyscy szydzili z niego, zacząwszy

od kuchcików, skończywszy na upijającej się w sklepie inteligencji. Kiedy

nareszcie dostał się do uniwersytetu - prześladowano go porcjami, które

niedawno podawał gościom.