Выбрать главу

wspomniał Ochocki, Stach dusił się tutaj prawie od dzieciństwa i nareszcie

musiał uciec na świeże powietrze...”

620

I przypomniał sobie najwydatniejsze momenta z życia Wokulskiego. Kiedy

chciał uczyć się, jeszcze jako subiekt Hopfera, wszyscy mu dokuczali. Kiedy

wstąpił do uniwersytetu, zażądano od niego poświęceń. Kiedy wrócił do kraju,

nawet pracy mu odmówiono. Kiedy zrobił majątek, obrzucono go

podejrzeniami, a kiedy zakochał się, ubóstwiana kobieta zdradziła go w

najnikczemniejszy sposób...

„Trzeba przyznać - rzekł pan Ignacy - że w takich warunkach zrobił, co mógł

najlepszego...”

Ale jeżeli Wokulskiego siła faktów wypchnęła z kraju, dlaczego sklepu po nim

nie odziedziczył bodajby on sam, Rzecki, nie zaś Szlangbaum?...

Bo on, Rzecki, nigdy o tym nie myślał, ażeby posiadać własny sklep. On

walczył za interesa Węgrów albo czekał, aż Napoleonidzi świat przebudują. I

cóż się stało?... Świat nie poprawił się, Napoleonidzi wyginęli, a właścicielem

sklepu został Szlangbaum.

„Strach, ile się u nas marnuje uczciwych ludzi - myślał. - Katz palnął sobie w

leb, Wokulski wyjechał, Klejn Bóg wie gdzie, a Lisiecki musiał także się

wynosić, bo dla niego nie było tu miejsca...”

Wobec tych medytacyj pan Ignacy doznawał wyrzutów sumienia, pod wpływem

których począł mu się zarysowywać jakiś plan na przyszłość...

„Wejdę - mówił - do spółki z panią Stawską i z Mraczewskim. Oni mają

dwadzieścia tysięcy rubli, ja dwadzieścia pięć tysięcy, więc za taką sumę

możemy otworzyć porządny sklep choćby pod bokiem Szlangbaumowi...”

Projekt ten tak go opanował, że pod jego wpływem czuł się nawet zdrowszym.

Wprawdzie coraz częściej doznawał bólu w ramionach i duszności, ale nie

zważał na to...

„Pojadę na kurację choćby za granicę - myślał - pozbędę się tych głupich

duszności i wezmę się do roboty naprawdę... Cóż to, czy tylko Szlangbaum ma

robić u nas majątek?...”

Czuł się młodszym i rzeźwiejszym, choć Szuman nie radził mu wychodzić na

ulicę i zalecał unikać wzruszeń.

Sam doktór jednakże często zapominał o własnym przepisie.

Raz wpadł do Rzeckiego z rana, wzburzony tak, że zapomniał włożyć krawata

na szyję.

- Wiesz pan - zawołał - pięknych rzeczy dowiedziałem się o Wokulskim!...

Pan Ignacy położył na stole nóż i widelec (właśnie jadł befsztyk z borówkami) i

uczul ból w ramionach.

- Cóż się stało?... - zapytał słabym głosem.

- Pyszny jest Staś!... - mówił Szuman. - Odnalazłem tego dróżnika Wysockiego

w Skierniewicach, wybadałem go i wiesz pan, com odkrył?...

- Skądże mogę wiedzieć?... - spytał Rzecki, któremu na chwilę zrobiło się

ciemno w oczach.

621

- Wyobraź pan sobie - mówił zirytowany Szuman - że... to bydlę... to zwierzę...

wtedy w maju, kiedy jechał z Łęckimi do Krakowa, rzucił się w Skierniewicach

pod pociąg!... Wysocki go uratował...

- Ehl... - mruknął Rzecki.

- Nie: eh!... tylko tak jest. Z czego widzę, że kochany Stasieczek, obok

romantyzmu, miał jeszcze manię samobójstwa... Założyłbym się o cały mój

majątek, że on już nie żyje!...

Nagle umilkł spostrzegłszy straszną zmianę na twarzy pana Ignacego. Zmieszał

się niesłychanie, sam prawie zaniósł go na łóżko i przysiągł sobie, że już nigdy

nie będzie zaczepiać tych kwestyj.

Ale los zrządził inaczej.

W końcu października bryftrygier oddał Rzeckiemu list rekomendowany pod

adresem Wokulskiego.

List pochodził z Zasławia, pismo było niewprawne.

„Czyby od Węgiełka...” - pomyślał pan Ignacy i otworzył kopertę.

„Wielmożny panie ! - pisał Węgiełek. - Najpierwej dziękujemy wielmożnemu

panu za pamięć o nas i za te pięćset rubli, którymi nas wielmożny pan znowu

obdarzył, i za wszystkie dobrodziejstwa, które otrzymaliśmy z jego

szczodrobliwej ręki, dziękujemy: matka moja, żona moja i ja... Po drugie zaś

wszyscy troje zapytujemy się o zdrowie i życie wielmożnego pana i czy pan

szczęśliwie do dom powrócił. Pewno, że tak jest, bo inaczej nie wysłałby nam

pan swego wspaniałego daru. Tylko żona moja jest bardzo o wielmożnego pana

niespokojna i po nocach nie sypia, a nawet chciała, ażebym sam do Warszawy

pojechał, zwyczajnie jak kobieta.

Bo to u nas, wielmożny panie, we wrześniu, tego samego dnia, kiedy wielmożny

pan idąc na zamek spotkał moją matkę przy kartoflach, trafiło się wielkie

zdarzenie. Tylko co matka wróciła z pola i nastawiła wieczerzę, aż tu w zamku

dwa razy tak strasznie huknęło, jak pioruny, a w miasteczku szyby się zatrzęsły.

Matce garnczek wypadł z rąk i zaraz mówi do mnie:

<<Leć na zamek, bo tam może bawi się jeszcze pan Wokulski, więc żeby go

nieszczęście nie spotkało.>> I ja też zaraz poleciałem.

Chryste Panie! Ledwieżem poznał górę. Z czterech ścian zamku, co się jeszcze

mocno trzymały, została tylko jedna, a trzy zmielone prawie na mąkę. Kamień,

cośmy, na nim rok temu wycięli wiersze, rozbity na jakie dwadzieścia

kawałków, a w tym miejscu, gdzie była zawalona studnia, zrobił się dół i

gruzów nasypało w niego więcej niż na stodołę.

Ja myślę, że to mury same zawaliły się ze starości; ale matka mówi, że to może

kowal nieboszczyk, com o nim wielmożnemu państwu rozpowiadał, że on taką

psotę zrobił.

Nic nie mówiąc nikomu o tym, że wielmożny pan szedł wtedy na zamek, przez

cały tydzień grzebałem między gruzami, czy, broń Boże, nie stało się

nieszczęście. I dopiero, kiedym śladu nie znalazł, ucieszyłem się tak, że na tym

miejscu święty krzyż stawiam, cały z drzewa dębowego, nie malowany, ażeby

622

była pamiątka, jako wielmożny pan od nieszczęścia się ocalił. Ale moja żona,

kobiecym obyczajem, wciąż się niepokoi... Więc dlatego pokornie upraszam

wielmożnego pana, ażeby nam dał znać o sobie, że żyje i że zdrów jest...

Ksiądz proboszcz jegomość taki poradził mi wyciąć napis na krzyżu:

Non omnis moriar...

Ażeby ludzie wiedzieli, że choć stary zamek, pamiątka z czasów dawnych, w

gruzy się rozleciał, to przecie nie wszystek zginął i jeszcze niemało zostanie po

nim do widzenia nawet dla naszych wnuków...”

„A zatem Wokulski był w kraju!...” - zawołał ucieszony Rzecki i posłał po

doktora prosząc go, ażeby przyszedł natychmiast.

W niecały kwadrans zjawił się Szuman. Dwa razy przeczytał podany mu list i ze

zdziwieniem przypatrywał się ożywionej fizjognomii pana Ignacego.

- Cóż doktór na to?... - zapytał triumfalnie Rzecki.

Szuman zdziwił się jeszcze mocniej.

- Co ja na to?... - powtórzył. - Że stało się, co przepowiadałem Wokulskiemu

jeszcze przed jego wyjazdem do Bułgarii. Przecież to jasne, że Stach zabił się w

Zasławiu.

Rzecki uśmiechnął się.

- Ależ zastanów się, panie Ignacy - mówił doktór, z trudnością hamując

wzruszenie. -- Pomyśl tylko : widziano go w Dąbrowie, jak kupował naboje,

potem widziano go w okolicach Zasławka, a nareszcie w samym Zasławiu.

Myślę, że w zamku musiało coś kiedyś zajść między nim a tą... tą potępienicą.

Bo nawet mnie raz wspomniał, że chciałby zapaść się pod ziemię tak głęboko

jak studnia zasławska...

- Gdyby zechciał się zabić, mógłby to zrobić dawniej... Zresztą i pistolet by

wystarczył, nie dynamit - odparł Rzecki.

- Toteż zabijał się... Ale że w każdym calu była to wściekła bestia, więc mu

pistolet nie wystarczał... Jemu trzeba było lokomotywy, ażeby zginąć...

Samobójcy umieją być wybredni, wiem o tym!...

Rzecki kręcił głową i uśmiechał się.

- Więc co pan myślisz, u diabła?... - zawołał zniecierpliwiony Szuman. - Czy

masz jaką inną hipotezę.?...