Выбрать главу

- Mam. Stacha po prostu dręczyły wspomnienia tego zamku, więc chciał go

zniszczyć, jak Ochocki zniszczył grecką gramatykę, kiedy się na niej

przepracował. Jest to także odpowiedź dana tej pannie, która podobno co dzień

jeździła tęsknić do tych gruzów...

- Ależ to byłoby dzieciństwo!... Czterdziestoletni chłop nie może postępować

jak uczeń...

- Kwestia temperamentu - odparł Rzecki spokojnie. - Jedni odsyłają pamiątki, a

on swoją wysadził w powietrze... Szkoda tylko, że tej Dulcynei nie było między

gruzami.

Doktór zamyślił się.

- Wściekła bestia!... Ale gdzież by teraz się podział, jeżeliby żył?...

623

- Teraz właśnie podróżuje z lekkim sercem. A nie pisze, bośmy mu już widać

wszyscy obrzydli... - dokończył ciszej pan Ignacy.- Zresztą, gdyby tam zginął,

pozostałby jakiś ślad...

- Swoją drogą, nie przysiągłbym, że pan nie masz racji, chociaż... ja w to nie

wierzę - mruknął Szuman.

Kiwał smutnie głową i mówił:

- Romantycy muszą wyginąć, to darmo; dzisiejszy świat nie dla nich...

Powszechna jawność sprawia to, że już nie wierzymy ani w anielskość kobiet,

ani w możliwość ideałów. Kto tego nie rozumie, musi zginąć albo dobrowolnie

sam ustąpić...

Ale jaki to człowiek stylowy!... - zakończył. - Umarł przywalony resztkami

feudalizmu. Zginął, aż ziemia zadrżała... Ciekawy typ, ciekawy...

Nagle schwycił kapelusz i wybiegł z pokoju mrucząc:

- Wariaty!... wariaty!... cały świat mogliby zarazić swoim obłędem...

Rzecki wciąż uśmiechał się.

„Niech mnie diabli wezmą - mówił do siebie - jeżeli co do Stacha nie mam

racji!... Powiedział pannie: adieu! i pojechał... Oto cały sekret. Byle wrócił

Ochocki, dowiemy się prawdy...”

Był w tak dobrym usposobieniu, że wydobył spod łóżka gitarę, naciągnął struny

i przy jej akompaniamencie zaczął nucić:

Wiosna się budzi w całej naturze,

Witana nowym słowików pieniem...

W zielonym gaju, ponad strumieniem,

Kwitnęły dwie piękne róże...

Ostry ból w piersiach przypomniał mu, że nie powinien się męczyć.

Niemniej czuł w sobie ogromną energię.

„Stach - myślał - wziął się do jakiejś wielkiej roboty, Ochocki jedzie do niego,

więc muszę i ja pokazać, co umiem... Precz z marzeniami!... Napoleonidzi już

nie poprawią świata i nikt go nie poprawi, jeżeli i nadal będziemy postępować

jak lunatycy... Zawiążę spółkę z Mraczewskimi, sprowadzę Lisieckiego, znajdę

Klejna i spróbujemy, panie Szlangbaum, czy tylko ty masz rozum... Do licha, co

może być łatwiejszego aniżeli zrobienie pieniędzy, jeżeli chce się tego?

A jeszcze z takim kapitałem i takimi ludźmi!...”

W sobotę po rozejściu się subiektów wieczorem pan Ignacy wziął od

Szlangbauma klucz od tylnych drzwi sklepu, ażeby na przyszły tydzień ułożyć

wystawę w oknach.

Zapalił jedną lampę, z głównego okna wydobył przy pomocy Kazimierza

żardynierkę i dwa wazony saskie, a na ich miejsce ustawił wazony japońskie i

starorzymski stolik. Następnie kazał służącemu iść spać, miał bowiem zwyczaj

własnoręcznie rozkładać przedmioty drobne, a osobliwie mechaniczne zabawki.

Nie chciał zresztą, ażeby prosty człowiek wiedział, że on sam najlepiej bawi się

sklepowymi zabawkami.

624

Jak zwykle, tak i tym razem wydobył wszystkie, zapełnił nimi cały kontuar i

wszystkie jednocześnie nakręcił. Po raz tysiączny w życiu przysłuchiwał się

melodiom grających tabakierek i patrzył, jak niedźwiedź wdrapuje się na słup,

jak szklana woda obraca młyńskie koła, jak kot ugania się za myszą, jak tańczą

krakowiacy, a na wyciągniętym koniu pędzi dżokej.

I przypatrując się ruchowi martwych figur po tysiączny raz w życiu powtarzał :

„Marionetki!... Wszystko marionetki!... Zdaje im się, że robią, co chcą, a robią

tylko, co im każe sprężyna, taka ślepa jak one...”

Kiedy źle kierowany dżokej wywrócił się na tańczących parach, pan Ignacy

posmutniał.

„Dopomóc do szczęścia jeden drugiemu nie potrafi - myślał - ale zrujnować

cudze życie umieją tak dobrze, jak gdyby byli ludźmi...”

Nagle usłyszał łoskot. Spojrzał w głąb sklepu i zobaczył wydobywającą się spod

kontuaru ludzką figurę.

„Złodziej?...” - przeleciało mu przez głowę.

- Bardzo przepraszam, panie Rzecki, ale... ja zaraz przyjdę odezwała się figura z

oliwkową twarzą i czarnymi włosami. Pobiegła do drzwi, otworzyła je

pośpiesznie i znikła.

Pan Ignacy nie mógł podnieść się z fotelu; ręce mu opadły, nogi odmówiły

posłuszeństwa. Tylko serce uderzało w nim jak dzwon rozbity, a w oczach

zrobiło mu się ciemno.

„Cóż, u diabła, ja się zląkłem? - szepnął. - Wszakże to jest ten... ten Izydor

Gutmorgen... tutejszy subiekt... Oczywiście, coś skradł i uciekł... Ale dlaczego

ja się zląkłem?...”

Tymczasem pan Izydor Gutmorgen po dłuższej nieobecności wrócił do sklepu,

co jeszcze więcej zadziwiło Rzeckiego.

- Skądeś się pan tu wziął?... czego pan chcesz?... - zapytał go pan Ignacy.

Pan Gutmorgen zdawał się być mocno zakłopotany. Spuścił głowę jak

winowajca i przebierając palcami po kontuarze, mówił:

- Przepraszam pana, panie Rzecki, ale pan może myśli, że ja co ukradłem?...

Niech mnie pan zrewiduje...

- Ale co pan tu robisz? - zapytał Rzecki. Chciał się podnieść z fotelu, lecz nie

mógł.

- Mnie pan Szlangbaum kazał zostać tu dziś na noc...

- Po co?...

- Bo, widzi pan, panie Rzecki... z panem przychodzi tu do ustawiania ten

Kazimierz... Więc pan Szlangbaum kazał mnie pilnować ,ażeby on czego nie

wyniósł... Ale że mnie się trochę niedobrze zrobiło, więc... ja pana bardzo

przepraszam...

Rzecki już powstał z siedzenia.

- Ach, wy kundle!... - zawołał w najwyższej pasji. - To wy mnie uważacie za

złodzieja?... I za to, że wam darmo pracuję?...

625

- Przepraszam pana, panie Rzecki - wtrącił z pokorą Gutmorgen - ale... po co

pan darmo pracuje?...

- Niechże was milion diabłów porwie!... - krzyknął pan Ignacy. Wybiegł ze

sklepu i starannie zamknął drzwi na klucz.

„Posiedźże sobie do rana, kiedy ci niedobrze!... I zostaw pamiątkę swemu

pryncypałowi” - mruknął.

Pan Ignacy nie mógł spać całą noc. A ponieważ jego lokal dzieliła tylko sień od

sklepu, więc około drugiej usłyszał ciche pukanie wewnątrz sklepu i stłumiony

głos Gutmorgena, który mówił:

- Panie Rzecki, niech pan otworzy... Ja zaraz wrócę...

Wkrótce jednak wszystko ucichło.

„O gałgany!... - myślał Rzecki przewracając się na łóżku. - To wy mnie

traktujecie jak złodzieja... Poczekajcież!...

Około dziewiątej z rana usłyszał, że Szlangbaum uwolnił Gutmorgena, a

następnie zaczął kołatać do jego drzwi. Nie odezwał się jednak, a kiedy

przyszedł Kazimierz, zapowiedział mu, ażeby nigdy nie puszczał tu

Szlangbauma.

„Wyniosę się stąd - mówił - bodaj od Nowego Roku... Żebym miał mieszkać na

strychu albo wziąć numer w hotelu... Mnie zrobili złodziejem!... Stach powierzał

mi krocie, a ten, bestia, lęka się o swoje tandeciarskie towary...”

Przed południem napisał dwa długie listy: jeden do pani Stawskiej proponując,

ażeby sprowadziła się do Warszawy i zawiązała z nim spółkę ; drugi do

Lisieckiego zapytując : czyby nie zechciał powrócić i objąć posady w jego

sklepie?...

Przez cały czas pisania i odczytywania listów złośliwy uśmiech nie schodził mu

z twarzy.

„Wyobrażam sobie minę Szlangbauma - myślał - kiedy otworzymy mu przed

nosem sklep konkurencyjny... he!... he!... he!... On mnie kazał pilnować...

Dobrze mi tak, kiedym pozwolił rozpanoszyć się temu filutowi... He! He! He!”